I wtedy właśnie zza sąsiedniego pnia wychynęła nagle jakaś postać. Gordon zatrzymał się w odległości zaledwie dziesięciu stóp od twarzy pomalowanej w zygzakowate czarno-białe wzory, które sprawiały, że tak trudno było ją dojrzeć. Przypominające szramę usta otworzyły się w szerokim uśmiechu, który ujawniał liczne szczerby w uzębieniu. Ciało faceta z tym nieprzyjaznym grymasem było ogromne.
— To jakiś hałaśliwy facet — stwierdził surwiwalista. — Trzeba by go na chwilę uciszyć. Mam rację, Nate?
Ciemne oczy spojrzały nad ramieniem Gordona, który odwrócił się na ułamek sekundy, choć mówił sobie, że to tylko trik i holnista zapewne jest sam.
Jego uwaga osłabła tylko na chwilę, lecz to wystarczyło. Zamaskowana postać poruszyła się niczym błyskawica. Jeden cios wielkiej jak szynka i twardej jak kamień pięści wystarczył, by Gordon runął na ziemię.
Świat zamienił się w wir gwiazd i bólu. “Jak ktokolwiek może się ruszać tak szybko?” — zastanowił się w przebłysku gasnącej świadomości.
Była to jego ostatnia jasna myśl.
10
Lodowata mżawka zamieniła grząski szlak w bagnisko wciągające stopy więźniów, którzy wlekli się z trudem. Walczyli z błotem ze spuszczonymi głowami, usiłując dotrzymać kroku jeźdźcom na koniach. Po trzech dniach tym, co liczyło się w ograniczonym świecie jeńców, było nie zostać z tyłu i uniknąć dalszego bicia.
Zwycięzcy nie mieli już barw wojennych na twarzach, lecz wyglądali prawie tak samo straszliwie. Jechali jak wielcy panowie na wierzchowcach zagarniętych z doliny Camas, odziani w zimowe maskujące parki. Ostatni, najmłodszy z holnistów — z jego ucha zwisał tylko jeden złoty pierścień — odwracał się od czasu do czasu, by warknąć na więźniów i pociągnąć za postronek owiązany wokół nadgarstka pierwszego z nich, po czym przez pewien czas cały szereg wlókł się naprzód szybciej.
Wzdłuż całego szlaku leżały śmieci pozostawione przez kolejne fale uchodźców. Po niezliczonych małych bitwach i masakrach na tym terytorium przewaga należała do najsilniejszych. Był to raj Nathana Holna.
Kilkakrotnie karawana mijała niewielkie skupiska chat, brudnych nor zbudowanych z kawałków przedwojennych materiałów. W każdej nędznej wioszczynie zamieszkujący ją nieszczęśnicy, powłócząc nogami, wychodzili na zewnątrz, by złożyć ze spuszczonymi oczyma hołd. Od czasu do czasu jakiś pechowiec kulił się pod kilkoma leniwymi ciosami wymierzanymi bez widocznego powodu przez tych, którzy jechali konno.
Dopiero gdy wojownicy już przejechali, wieśniacy podnosili wzrok. W ich zmęczonych oczach nie było nienawiści, tylko głód, z którym spoglądali na oddalające się zady dobrze odżywionych koni.
Poddani prawie wcale nie patrzyli na nowych więźniów. Ci odwzajemniali ich brak uwagi.
Wędrówka zajmowała cały dzień, z nielicznymi przerwami. Nocą jeńców oddzielano od siebie, by uniemożliwić im rozmowy. Każdego z nich przywiązywano do spętanego konia, aby zapewnić mu ciepło bez rozpalania ognia. O świcie i po posiłku z rzadkiej kaszy długi marsz zaczynał się na nowo.
Czwartego dnia dwóch więźniów już nie żyło. Dwóch innych, którzy byli zbyt słabi, by iść dalej, zostawiono holnistowskiemu baronowi, właścicielowi maleńkiego dworku o pokrytych bazgrołami ścianach. Mieli zastąpić poddanych, których ukrzyżowane zwłoki wciąż wisiały nad szlakiem jako lekcja pokazowa dla każdego, kto zechciałby okazać nieposłuszeństwo.
Przez cały ten czas Gordon widział niewiele więcej od pleców wlokącego się przed nim mężczyzny. Zaczął nienawidzić więźnia przywiązanego z tyłu do jego nadgarstka. Za każdym razem, gdy tamten się potykał, nagłe szarpnięcie przeszywało umęczone mięśnie jego ramion i pleców. Mimo to niemal nie zauważył chwili, gdy ów mężczyzna również zniknął i za ciężko stąpającymi końmi szło już tylko dwóch jeńców. Zazdrościł temu, którego zostawiono, nie wiedząc nawet, czy umarł.
Podróż zdawała się ciągnąć bez końca. Ocknął się po kilku dniach jej trwania i od tego czasu właściwie nie odzyskał pełnej świadomości. Mimo odczuwanego cierpienia drobna część jego jaźni cieszyła się z otępienia i monotonii. Nie niepokoiły go tu żadne duchy. Nie było żadnych komplikacji ani poczucia winy. Wszystko stało się całkiem proste. Stawiało się jedną nogę za drugą, jadło odrobinę, którą dawali, i trzymało głowę spuszczoną.
W pewnej chwili zauważył, że jego towarzysz niedoli pomaga mu, przejmuje część jego ciężaru na swoje barki podczas wędrówki przez błoto. Półświadomie zastanawiał się, dlaczego ktoś miałby robić coś takiego.
Wreszcie nadszedł czas, gdy zamrugał powiekami i ujrzał, że ma rozwiązane ręce. Stali obok budowli o drewnianych ścianach, oddalonej nieco od labiryntu walących się, cuchnących chat. Gdzieś z bliska dobiegał szum płynącej wody.
— Witajcie w Agness Town — odezwał się jeden z mężczyzn ochrypłym głosem.
Ktoś pchnął go dłonią w plecy. Rozległ się śmiech, gdy więźniowie popychani wpadali do środka i toczyli się na brudną, słomianą matę.
Żadnemu z nich nie chciało się ruszyć z miejsca, w którym się zatrzymał. Mieli okazję się wyspać. W tej chwili tylko to się liczyło. Nadal nie nawiedzały go żadne sny. Przez resztę dnia, noc i cały następny ranek łapał go tylko od czasu do czasu kurcz udręczonych mięśni.
Gordon obudził się dopiero wtedy, gdy jasne słońce wzniosło się wystarczająco wysoko, by zaświecić mu boleśnie w zamknięte oczy. Przetoczył się z jękiem na bok. Przesunął się nad nim jakiś cień. Jego powieki poruszyły się niczym zardzewiałe okiennice.
Potrzebował kilku sekund, by odzyskać jasność widzenia. Rozpoznanie przyszło w chwilę później. Pierwszą jego myślą było to, że w znajomym uśmiechu brakuje zęba.
— Johnny — wychrypiał.
Twarz młodzieńca pokrywały pęcherze i siniaki. Mimo to Johnny Stevens uśmiechał się radośnie, demonstrując szczerbę.
— Cześć, Gordon. Witaj wśród pechowców — tych, którzy żyją.
Pomógł Gordonowi usiąść. Ujął mocno łyżkę wazową napełnioną chłodną, rzeczną wodą, by dać mu się napić. Jednocześnie cały czas mówił:
— Tam w kącie jest jedzenie. Podsłuchałem też, jak strażnik mówił, że wkrótce trzeba będzie doprowadzić nas do porządku. To znaczy, że istnieje powód, dla którego nasze jaja nie wiszą jeszcze u pasa któregoś z tych dupków jako trofea. Przywlekli nas aż tutaj chyba po to, żebyśmy porozmawiali z jakimś ważniakiem. — Johnny roześmiał się niewesoło. — Tylko poczekaj, Gordon. Zamącimy facetowi w głowie bez względu na to, kim jest. Może zaproponujemy, że zrobimy go naczelnikiem poczty albo coś w tym stylu. Czy to właśnie miałeś na myśli, kiedy mnie pouczałeś, jak ważne jest zdobycie praktyki w polityce?
Gordon był zbyt osłabiony, żeby udusić Johnny’ego za jego niewiarygodną, drażniącą wesołość. Spróbował zamiast tego odwzajemnić jego uśmiech, lecz zabolały go spękane wargi.
Szybki ruch w przeciwległym kącie uprzytomnił mu, że nie są sami. Razem z nimi w szopie znajdowało się jeszcze trzech więźniów — brudne straszydła o dzikich spojrzeniach, niewątpliwie przebywające tu już od dłuższego czasu. Gapili się na nich wielkimi jak spodki oczyma, z których najwyraźniej dawno już zniknął wszelki ślad człowieczeństwa.
— Czy… czy komuś udało się uciec z miejsca potyczki?