Выбрать главу

— To ty, sukinsynu!

Zawadiacki tyrolski kapelusz zniknął, lecz Gordon rozpoznał teraz upstrzone siwizną bokobrody i pożółkłą cerę. Roger Septien wydawał się znacznie mniej pogodny niż owego dnia, gdy Gordon widział go poprzednim razem — na stokach suchej jak pieprz góry, gdy współuczestniczył w zagarnięciu prawie całego jego ziemskiego dobytku, radośnie i z sarkazmem zostawiając go na niemal pewną śmierć.

Bezoar skinął głową z zadowoleniem.

— Możecie odejść, szeregowy Septien. Jestem przekonany, że twój oficer wyznaczył dla ciebie na noc odpowiednią służbę.

Były rabuś — a przedtem makler — skinął ze znużeniem głową. Nawet nie spojrzał już na Gordona. Wyszedł na zewnątrz bez słowa.

Gordon zdał sobie sprawę, że popełnił błąd, reagując tak szybko. Powinien zignorować faceta, udając, że go nie poznaje.

Czy jednak coś by to zmieniło? Macklin od samego początku wydawał się bardzo pewny siebie…

— No, Bezoar, jedź dalej — rozkazał generał.

Adiutant ponownie sięgnął do szuflady. Tym razem wydobył z niej mały, postrzępiony, czarny notes. Pokazał go Gordonowi.

— Poznaje to pan? Jest na tym pańskie nazwisko.

Gordon zamrugał powiekami. Był to oczywiście jego dziennik, ukradziony — razem z rzeczami — przez Septiena i resztę bandytów tylko na kilka godzin, zanim natknął się na zniszczony pocztowy furgon i wstąpił na drogę wiodącą do nowej kariery.

Wówczas opłakiwał tę stratę, gdyż dziennik opisywał dokładnie jego podróże od czasu, kiedy opuścił Minnesotę, siedemnaście lat temu, i zawierał starannie prowadzone notatki na temat życia w postkatastroficznej Ameryce.

Teraz jednak cienka książeczka była ostatnią rzeczą, jaką pragnąłby zobaczyć. Usiadł ciężko. Nagle ogarnęło go zmęczenie. Zdał sobie sprawę, jak bezwzględnie bawiły się z nim te diabły. Jego kłamstwo zostało wreszcie zdemaskowane.

Na żadnej ze stron małego dzienniczka nie było ani jednego słowa o listonoszach, odbudowie czy jakichś “Odrodzonych Stanach Zjednoczonych”.

Była tam tylko prawda.

13

NATHAN HOLN

Utracone imperium

Dzisiaj, gdy zbliżamy się do końca dwudziestego stulecia, największy bój naszych czasów toczy się rzekomo między tak zwaną lewicą i tak zwaną prawicą — tymi potężnymi lewiatanami wymyślonego, fikcyjnego spektrum politycznego. Wydaje się, iż tylko bardzo niewielu zdaje sobie sprawę, że te przeciwieństwa są w rzeczywistości dwiema twarzami tej samej chorej bestii. Mamy do czynienia z ogólną ślepotą, która uniemożliwia milionom dojrzenie, jak gruntownie oszukał ich ten wymysł.

Nie zawsze jednak tak było. I nie zawsze tak będzie.

W innych traktatach pisałem o odmiennych typach systemów: honorze średniowiecznej Japonii, wspaniałych, dzikich Indianach Ameryki Północnej oraz promiennej Europie epoki, którą dzisiejsi zdegenerowani uczeni nazywają jej “ciemnym wiekiem”.

Historia, fakt po fakcie, uczy nas jednej rzeczy. We wszystkich erach jedni rozkazywali, a inni słuchali. Ten porządek wierności i władzy jest zarówno honorowy, jak i naturalny.

Feudalizm zawsze odpowiadał naszemu gatunkowi, już od czasów, gdy żerowaliśmy jako dzikie bandy i krzyczeliśmy na siebie na znak wyzwania ze szczytów przeciwległych wzgórz.

Odpowiadał nam dopóty, dopóki ludzie nie zostali zepsuci. Dopóki silnych nie obezwładniła skomląca propaganda słabych.

Cofnijcie się myślą do czasów, gdy dziewiętnasty wiek wstawał dopiero nad Ameryką. Pojawiła się wówczas wyjątkowo wyraźna sposobność odwrócenia chorych trendów tak zwanego oświecenia. Żołnierze zwycięskiej wojny o niepodległość przegnali angielską dekadencję z przeważającej części kontynentu. Granice stały otworem, a nieugięty duch indywidualizmu władał niepodzielnie całym nowo narodzonym narodem.

Aaron Burr wiedział o tym, gdy postanowił zdobyć nowe terytoria leżące na zachód od pierwszych trzynastu kolonii. Jego marzenie było marzeniem każdego żyjącego w zgodzie z naturą mężczyzny — dominacja, podbój, zdobycie imperium!

Jak wyglądałby świat, gdyby Burr zwyciężył? Czy byłby on w stanie zapobiec pojawieniu się tych poronionych bliźniaczych plugastw, socjalizmu i kapitalizmu?

Któż może to wiedzieć? Jednak powiem wam, w co ja wierzę. Wierzę, że era wielkości była w zasięgu ręki, gotowa się narodzić!

Burra obalono, nim udało mu się osiągnąć wiele więcej niż ukaranie tego narzędzia zdrajców, Alexandra Hamiltona. Na pierwszy rzut oka mogłoby się zdawać, że jego głównym nieprzyjacielem był Jefferson, który spiskował, by pozbawić go fotela prezydenckiego. W rzeczywistości jednak korzenie owego spisku sięgały znacznie głębiej.

To geniusz zła, Benjamin Franklin, znajdował się w centrum zmowy, by zabić imperium, zanim zdążyło się narodzić. Jego instrumenty były liczne, zbyt liczne, by mógł z nimi walczyć człowiek nawet tak silny, jak Burr.

A najważniejszym z tych instrumentów było Stowarzyszenie Cyncynatów…

Gordon cisnął otwartą książkę obok słomianej maty. Jak ktokolwiek mógł czytać podobne brednie, nie mówiąc już o ich publikowaniu?

Po wieczornym posiłku było jeszcze wystarczająco jasno, by czytać. Do tego po raz pierwszy od wielu dni pokazało się słońce. A jednak wzdłuż kręgosłupa Gordona przebiegał dreszcz, gdy szalona dialektyka niosła się echem w jego głowie.

“Geniusz zła, Benjamin Franklin…”

Nathan Holn przedstawiał przekonujące dowody na to, że “Biedny Richard” był kimś znacznie więcej niż bystrym, własnym sumptem wydającym swe dzieła filozofem, który w przerwach między naukowymi eksperymentami i uganianiem się za spódniczkami bawił się w ambasadora. Jeśli choć drobna część przedstawionych przez Holna cytatów była autentyczna, Franklin faktycznie znajdował się w centrum niezwykłych wypadków. Podczas wojny o niepodległość wydarzyło się coś ważnego, co w jakiś sposób pokrzyżowało szyki ludziom takim, jak Aaron Burr i doprowadziło do stworzenia państwa, które znał Gordon.

Pomijając jednak tę kwestię, największe wrażenie na Gordonie wywarła głębia obłędu Nathana Holna. Bezoar i Macklin musieli być kompletnie pomyleni, jeśli sądzili, że te bredzenia zdołają go przekonać do wyrażenia zgody na ich propozycję!

W rzeczywistości książka wywarła wprost przeciwny efekt. Gdyby w tej chwili w Agness wybuchł wulkan, Gordon cieszyłby się, że całe to gniazdo węży pójdzie do piekła razem z nim.

Nieopodal płakało niemowlę. Gordon podniósł wzrok, lecz w ciemności zaledwie mógł dostrzec obdarte postacie poruszające się za pobliskim olchowym zagajnikiem. Nocą przyprowadzono nowych jeńców. Jęczeli skupieni ciasno wokół małego ogniska, które pozwolono im rozpalić. Nie zasługiwali nawet na schronienie w postaci zadaszonej szopy.

Gordona i Johnny’ego mógł wkrótce czekać los tych nieszczęsnych poddanych, jeśli Macklin nie otrzyma odpowiedzi, na jaką liczył. “Generał” tracił cierpliwość. Ostatecznie z jego punktu widzenia propozycja, którą przedstawił więźniowi, musiała brzmieć rozsądnie.

Miał tylko chwilę na to, by się zdecydować. Gdy nadejdzie odwilż, holniści wznowią ofensywę, z jego kompromisową współpracą bądź bez niej.

Nie miał w tej sprawie wielkiego wyboru.

Nie przywoływane, wróciło do niego wspomnienie Deny. Tęsknił za nią, zastanawiał się, czy żyje jeszcze, pragnął jej dotknąć i być z nią… bez względu na dokuczliwe pytania i całą resztę.

Teraz jednak było już pewnie za późno, by zniszczyć nie znany mu, zwariowany plan stworzony przez nią i jej zwolenniczki. Gordon szczerze się dziwił, dlaczego Macklin nie pochwalił się jeszcze przed nim kolejną katastrofą nieszczęsnej Armii Willamette.