Выбрать главу

— Na początek wrócimy, żeby poszukać wraka i pozbyć się go.

Spojrzeli na niego, wytrzeszczając oczy.

— Jeśli go nie znajdą, uznają zapewne, że dotarliśmy dziś w nocy znacznie dalej — wyjaśnił. — Może się okazać, że to jedyna rzecz działająca na naszą korzyść. Potem, kiedy już to zrobimy, ruszymy dalej lądem.

— Nigdy nie byłem w Kalifornii… — powiedział Johnny.

Gordon musiał się uśmiechnąć. Od chwili gdy odkryli, że holniści mają jeszcze jednego wroga, chłopak niemal nie mówił o niczym innym.

Pomysł był kuszący. Ścigający z całą pewnością nie będą się spodziewać, że uciekli na południe.

Oznaczałoby to jednak, że musieliby sforsować rzekę. Ponadto, jeśli Gordon dobrze pamiętał, Salmon River leżała dość daleko na południe. Nawet gdyby istniały szanse, by przemknąć się przez kilkaset mil surwiwalistycznych baronii, po prostu nie mieli na to czasu. Nastała wiosna i bardziej niż kiedykolwiek konieczne było, by wrócili do domu.

— Ukryjemy się wśród tych wzgórz, dopóki pościg nas nie minie — zdecydował. — Później możemy równie dobrze ruszyć w stronę Coquille.

Johnny, wiecznie radosny i pełen dobrej woli, nie pozwolił, by ich marne szanse go przygnębiły. Wzruszył ramionami.

— No to wracajmy po czółno.

Wskoczył do lodowatej wody, sięgającej do pasa. Gordon wybrał mocny kawał wyrzuconego przez prąd drewna, by użyć go jako oszczepu, po czym podążył za chłopakiem, lecz nieco ostrożniej. Za drugim razem zimno było tak samo przenikliwe. Palce u nóg zaczynały mu drętwieć.

Dotarli już niemal obaj do przewróconego do góry dnem czółna, gdy Johnny wskazując palcem, krzyknął głośno:

— Poczta!

Na krawędzi wiru, w którym się znajdowali, widać było owinięty w nieprzemakalną tkaninę pakunek, oddalający się ku bystremu prądowi na środku rzeki.

— Nie! — krzyknął Gordon. — Zostaw ją!

Johnny jednak skoczył już głową naprzód w wartkie wody. Płynął z wysiłkiem ku oddalającej się paczce, choć Gordon wrzeszczał do niego:

— Wracaj, Johnny, ty durniu! To nic niewarte! Johnny!

Przyglądał się bezsilnie, jak zawiniątko wraz ze ścigającym je chłopakiem zniknęło za zakrętem rzeki. Tylko odrobinę dalej słychać było ciężki, bezlitosny łoskot bystrz.

Z przekleństwem na ustach Gordon rzucił się w lodowaty prąd. Płynął ze wszystkich sił, by doścignąć Johnny’ego. Serce mu waliło. Z każdym rozpaczliwym oddechem wciągał do płuc lodowatą wodę. Omal nie zniosło go w ślad za chłopakiem za zakręt, lecz w ostatniej chwili złapał za zwisającą nad rzeką gałąź i przytrzymał się jej… akurat na czas.

Przez zasłonę piany dostrzegł, jak jego młody przyjaciel runął w ślad za czarnym pakunkiem w najgorszą z dotychczasowych kaskad, straszliwy chaos hebanowych zębów i piany wodnej.

— Nie — wyszeptał ochryple. Patrzył, jak Johnny’ego i paczkę zniosło razem za występ. Zniknął w czeluści.

Nie przestawał się gapić, choć włosy przesłaniały mu oczy i lepiły się do skóry, a piekące kropelki oślepiały go, mijały jednak minuty i nic nie wyłaniało się ze straszliwego wiru.

Wreszcie gałąź zaczęła mu się wyślizgiwać z dłoni i Gordon musiał się wycofać. Przesuwał się, ręka za ręką, wzdłuż chwiejnego konaru, dopóki nie dotarł na płytką, wolno płynącą wodę u brzegu. Potem, mechanicznie, zmusił swe stopy, by poniosły go w górę rzeki. Przelazł obok wytrzeszczających oczy kobiet i podszedł do zniszczonego czółna z kory.

Użył kawału wyrzuconego na brzeg drewna jako haka, by pociągnąć łódkę za sobą ku wystającemu fragmentowi ściany kanionu i tam roztrzaskał ją na niemożliwe do rozpoznania drzazgi.

Łkając, nie przestawał uderzać i chłostać wody na długo po tym, jak kawałki łódki zatonęły bądź odpłynęły daleko.

16

Spędzili cały dzień wśród jeżyn i zielska pod walącym się betonowym bunkrem. Przed wojną zagłady musiała to być wysoko ceniona kryjówka jakiegoś surwiwalisty. Teraz jednak obróciła się w ruinę — zniszczoną, pooraną śladami kuł i splądrowaną.

Kiedyś, w przedwojennych czasach, Gordon wyczytał gdzieś, że niektóre okolice kraju były wprost usiane podobnymi schronieniami, wyposażonymi w zapasy przez ludzi, których hobby polegało na rozmyślaniu o upadku społeczeństwa i wyobrażaniu sobie, co uczynią, gdy już do niego dojdzie. Istniały kursy, ćwiczenia, hobbystyczne czasopisma… cały przemysł zaspokajający “potrzeby” znacznie szersze niż wymagania przeciętnych wędrowców czy turystów.

Niektórzy po prostu lubili marzyć bądź żywili stosunkowo nieszkodliwą namiętność do broni palnej. Tylko nieliczni byli zwolennikami Nathana Holna, a większość zapewne poczuła przerażenie, gdy ich fantazje wreszcie się zrealizowały.

Kiedy ten czas nadszedł, większość samotniczych “surwiwalistów” zginęła w swych bunkrach, w samotności.

Walki i deszczowy las pochłonęły nieliczne resztki pozostawione przez kolejne fale szabrowników. Zimna ulewa uderzała w betonowe bloki, gdy troje uciekinierów na zmianę pełniło straż bądź spało.

Raz usłyszeli krzyki i plusk końskich kopyt w błocie. Ze względu na kobiety Gordon starał się zachować dobrą minę. Uważał, by zostawić jak najmniej śladów, lecz jego obie podopieczne nie miały doświadczenia zwiadowczyń z Armii Willamette. Nie był bynajmniej pewien, czy zdołają oszukać najlepszych leśnych tropicieli od czasów Cochise’a.

Jeźdźcy ruszyli dalej. Zbiegowie mogli się na moment uspokoić. Gordon zapadł w drzemkę.

Tym razem nic mu się nie śniło. Był zbyt wyczerpany, by marnować energię na duchy.

Musieli zaczekać na wschód księżyca, nim tej nocy ruszyli w drogę. W pobliżu było kilka szlaków, które często krzyżowały się ze sobą, lecz Gordon zdołał jakoś poprowadzić grupkę we właściwym kierunku, używając jako przewodnika półtrwałego lodu, pokrywającego pnie drzew od północy.

Trzy godziny po zachodzie słońca natknęli się na ruiny małej wioski.

— Illahee — zidentyfikowała ją Heather.

— Jest opuszczona — zauważył Gordon.

Skąpana w blasku księżyca osada duchów sprawiała niesamowite wrażenie. Wydawało się, że wyczyszczono ją ze wszystkiego, zarówno w dawnej posiadłości barona jak i w najnędzniejszej chacie.

— Wszystkich żołnierzy i poddanych wysłano na północ — wyjaśniła Marcie. — W ostatnich tygodniach opróżniono w ten sposób mnóstwo wiosek.

Gordon skinął głową.

— Toczą walkę na trzy fronty. Macklin nie żartował, kiedy mówił, że w maju będzie w Corvallis. Musi zdobyć Willamette lub zginąć.

Krajobraz był księżycowy. Wszędzie widać było młode drzewka, lecz wysokich drzew było mało. Gordon pojął, że musi to być jedno z miejsc, w którym holniści próbowali wprowadzić uprawę ziemi opartą na wyrębie i wypalaniu lasów. Tutejsze gleby nie były jednak tak żyzne, jak w dolinie Willamette. Eksperyment musiał zakończyć się niepowodzeniem.

Heather i Marcie, idąc, trzymały się za ręce. Z obawą rozglądały się na wszystkie strony. Gordon nie mógł nie porównywać ich z Deną i jej dumnymi, odważnymi Amazonkami albo radosną, pełną optymizmu Abby z Pine View. Uznał, że prawdziwy ciemny wiek nie był dla kobiet szczęśliwą epoką. Przynajmniej pod tym względem Dena miała rację.

— Pójdźmy przeszukać wielki dom — zaproponował. — Może znajdzie się tam coś do jedzenia.

To wzbudziło ich zainteresowanie. Pobiegły przed nim do opuszczonej rezydencji. Solidny, przedwojenny dom otaczały palisada i zasieki.