Gdy dogonił kobiety, siedziały przykucnięte nad dwoma ciemnymi kształtami leżącymi tuż za bramą. Gordon wzdrygnął się, gdy zobaczył, że obdzierają ze skóry dwa wielkie owczarki niemieckie. Ich pan nie mógł zabrać ich ze sobą w podróż morską — zrozumiał, ogarnięty lekkimi mdłościami. Niewątpliwie holnistowski baron Illahee odczuwał większy żal po cenionych zwierzętach niż po niewolnikach, którzy mieli umrzeć podczas masowego exodusu do ziemi obiecanej na północy.
Mięso wydzielało już przykrą woń. Gordon postanowił, że wstrzyma się od jedzenia, dopóki nie znajdą czegoś lepszego. Kobiety nie były jednak tak wybredne.
Jak dotąd sprzyjało im szczęście. Wydawało się, że poszukiwania zwróciły się na zachód, oddalając się od kierunku, w którym zmierzali uciekinierzy. Być może ludzie generała Macklina znaleźli ciało Johnny’ego, co stało się fałszywym potwierdzeniem, że ślad prowadzi ku morzu.
Tylko czas jednak mógł pokazać, jak długo szczęście będzie im sprzyjało.
Wąski, wartki strumień zawracał na północ z okolic opuszczonego Illahee. Gordon uznał, że nie może to być nic innego, jak południowa odnoga Coquille. Oczywiście nigdzie nie leżały żadne przydatne czółna. Nurt zresztą nie sprawiał wrażenia żeglownego. Musieli wędrować na piechotę.
Wzdłuż wschodniego brzegu, w kierunku, w którym pragnęli się udać, wiodła stara droga. Nie mieli innego wyboru, jak z niej skorzystać, bez względu na oczywiste niebezpieczeństwa. Tuż przed nimi piętrzyły się rysujące się na tle rozświetlonych blaskiem księżyca chmur góry, blokujące każdą inną możliwą do pomyślenia trasę.
Dobrze chociaż, że będą się posuwać szybciej niż grząskimi szlakami. Taką przynajmniej Gordon żywił nadzieję. Pochlebstwami nakłaniał pełne stoickiej rezygnacji kobiety do utrzymania powolnego, miarowego tempa. Obie ani razu nie poskarżyły się ani nie sprzeciwiły. W ich oczach nie dostrzegł też śladu wyrzutu. Nie potrafił określić, czy to odwaga, czy brak nadziei każe im wlec się naprzód mila za milą.
Nie był też pewien, dlaczego sam się nie poddaje. Po co to wszystko? Po to, by żyć w świecie ciemności, którego nadejście wydawało się nieuniknione? Biorąc pod uwagę, w jakim tempie gromadził duchy, “przejście na drugą stronę” zapewne wyda mu się powrotem do domu.
“Dlaczego? — zadał sobie pytanie. Czy jestem jedynym dwudziestowiecznym idealistą, który pozostał przy życiu?
Być może, zadumał się. Możliwe, że idealizm naprawdę był chorobą, szalbierstwem, tak jak twierdził Charles Bezoar”.
George Powhatan również miał rację. Nie było rozsądne walczyć o wielkie sprawy… na przykład o cywilizację. Osiągało się w ten sposób tylko tyle, że młode dziewczęta i młodzi chłopcy uwierzywszy w nie, poświęcali życie, czyniąc bezużyteczne, niczego nie przynoszące gesty.
Bezoar miał rację. Powhatan miał rację. Nawet Nathan Holn, choć był potworem, powiedział w zasadzie prawdę o Benie Franklinie i jego koleżkach konstytucjonalistach. O tym, jak oszustwem skłonili ludzi do uwierzenia w podobne rzeczy. Byli propagandystami, przy których Himmler i Trocki powinni się czerwienić ze wstydu jako amatorzy.
“…Uważamy te prawdy za oczywiste…”
Ha!
A potem było Stowarzyszenie Cyncynatów utworzone przez oficerów Jerzego Waszyngtona, którzy — choć pewnej nocy niemal już rozpoczęli rebelię — dali się zawstydzić swemu surowemu dowódcy do tego stopnia, iż złożyli płaczliwą, solenną przysięgę… że pozostaną przede wszystkim farmerami i obywatelami, a żołnierzami będą tylko wtedy, gdy ojczyzna znajdzie się w potrzebie.
Czyim pomysłem była ta bezprecedensowa przysięga? Obietnicy dotrzymywano przez całe pokolenie, wystarczająco długo, by ideał się utrwalił. Jej zasady przetrwały aż do ery zawodowych armii i technicznej wojny.
To znaczy, do końca dwudziestego wieku, gdy pewne siły uznały, że z żołnierzy powinno się zrobić coś więcej niż zwykłych ludzi. Myśl o tym, jak Macklin i jego wzmocnieni weterani rzucą się na niczego nie podejrzewających mieszkańców Willamette, przyprawiała Gordona o rozpacz. Nie było jednak nic, co on lub ktokolwiek inny mógłby w tej sprawie zrobić.
“Guzik można na to poradzić — pomyślał z przekąsem. Ale to nie przeszkodzi cholernym duchom mnie dręczyć”.
Z każdą milą mozolnej wędrówki południowa Coquille stawała się coraz szersza. Wzmacniały ją strumyczki spływające z okolicznych wzgórz. Zaczął padać drobny, dokuczliwy deszcz. Dał się słyszeć grom, tworzący kontrapunkt z grzmiącym nurtem po ich lewej stronie. Gdy wyszli zza zakrętu, północną część nieba rozjaśniły odległe błyskawice.
Spoglądając na złowieszcze chmury, Gordon omal nie wpadł na Marcie, gdy ta zatrzymała się nagle. Wyciągnął rękę, by popchnąć ją delikatnie. Przez kilka ostatnich mil był zmuszony robić to coraz częściej. Tym razem jednak jej stopy wrosły w ziemię.
Odwróciła się do niego. W jej oczach kryło się przygnębienie przerastające wszystko, co Gordon widział w ciągu siedemnastu lat wojny. Zmrożony złowieszczym przeczuciem, ominął ją i spojrzał na dalszy odcinek drogi.
W odległości około trzydziestu jardów przed nimi leżały ruiny starego przydrożnego punktu handlowego. Wyblakły szyld zachęcał do nabywania bajkowo tanich rzeźb z mirtowego drewna. Dwa zardzewiałe szkielety samochodów leżały przed budynkiem, na wpół pogrążone w błocie.
Do szopy o pochyłych ścianach przywiązano cztery konie oraz dwukołowy wóz. Na ganku, pod pochyłym daszkiem, stał ze skrzyżowanymi rękoma generał Macklin. Uśmiechał się do Gordona.
— Zwiewajcie! — krzyknął Gordon do kobiet. Zanurkował w rosnący przy drodze gąszcz i padł na ziemię za porośniętym mchem pniem z karabinem Johnny’ego w dłoniach. Gdy tylko się poruszył, zrozumiał, że postąpił głupio. Macklin mógł jeszcze żywić szczątkowe pragnienie, aby nie pozbawiać go życia, lecz jeśli miałoby dojść do wymiany ognia, był już trupem.
Wiedział, że skoczył kierowany instynktem. Chciał oddalić się od kobiet i ściągnąć uwagę na siebie, by dać im szansę ucieczki. “Głupi idealista” — przeklął sam siebie. Marcie i Heather stały po prostu na drodze, zbyt zmęczone bądź zrezygnowane, by się poruszyć.
— No, to nie było za mądre — odezwał się Macklin swym najuprzejmiejszym i najbardziej niebezpiecznym głosem.- Wydaje ci się, że dasz radę mnie zastrzelić, panie inspektorze?
Gordonowi ta myśl zaświtała w głowie. Zależało to oczywiście od tego, czy wzmocniony pozwoli mu zbliżyć się na tyle, by mógł podjąć próbę. I od tego, czy dwudziestoletnia amunicja zadziała po kąpieli w Rogue.
Macklin nadal się nie ruszał. Gordon uniósł głowę. Ujrzał przez liście, że obok generała stoi Charles Bezoar. Na otwartej przestrzeni obaj sprawiali wrażenie łatwych celów. Gdy jednak Gordon odciągnął zamek karabinu i zaczął się czołgać naprzód, zrobiło mu się niedobrze. Przypomniał sobie, że były tam cztery konie.
Tuż nad jego głową rozległ się nagły trzask. Nim zdążył zareagować, miażdżący ciężar runął mu na plecy. Uderzył mostkiem w łożysko karabinu.
Gordon otworzył szeroko usta, lecz nie mógł wciągnąć przez nie powietrza! Zaledwie był w stanie naprężyć mięśnie, gdy poczuł, że ktoś unosi go za kołnierz w powietrze. Karabin wyśliznął mu się z niemal całkowicie odrętwiałych palców.
— Czy ten typek naprawdę załatwił w zeszłym roku dwóch naszych?! — krzyknął za jego uchem niski, ochrypły, pełen radosnej drwiny głos. — Wygląda mi raczej na muła.
Wydawało się, że trwa to wieczność, lecz wreszcie coś wewnątrz Gordona otworzyło się. Znowu mógł oddychać. Wessał głośno powietrze do płuc. W tej chwili obchodziło go to bardziej niż godność.