— Bili i ja sprawdziliśmy okolicę góry — zameldował swemu dowódcy potężny wzmocniony, Shawn. — Znaleźliśmy te same ślady, które widzieliśmy przedtem, te, które szły w górę rzeki. Jestem pewien, że to ten sam czarny sukinsyn, który podciął gardła strażnikom.
“Czarny sukinsyn…”
Gordon wydyszał bezgłośnie jedno słowo. Phil?
Macklin roześmiał się.
— No, nie! Wiesz co, Shawn? Nathan Holn nie był rasistą i ty również nie powinieneś nim być. Zawsze żałowałem, że mniejszości rasowe znalazły się w tak ciężkiej sytuacji podczas zamieszek i powojennego chaosu. Nawet silni spośród nich nie mieli większych szans się wykazać. Pomyśl o tym murzyńskim żołnierzu. Poderżnął gardła trzem naszym wartownikom nad rzeką. Jest silny. Byłby z niego znakomity rekrut.
Nawet wisząc głową w dół i kręcąc się wokół osi, Gordon dostrzegł skwaszony wyraz twarzy Shawna. Wzmocniony nie sprzeciwił się jednak głośno swemu dowódcy.
— Szkoda, że nie mamy czasu na zabawy z tym facetem — ciągnął Macklin. — Idź go zabić, Shawn.
Krzepki weteran zniknął za drzwiami bez słowa i niemal bez dźwięku, zostawiając za sobą tylko wir poruszonego powietrza.
— Naprawdę wolałbym udzielić waszemu zwiadowcy ostrzeżenia — wyznał Gordonowi Macklin. — Byłoby bardziej fair, gdyby wiedział, że ma przeciw sobie coś… niezwykłego.
Wzmocniony roześmiał się raz jeszcze.
— Niestety, w tych czasach grać uczciwie nie zawsze jest rozsądnie.
Gordon sądził, że do tej chwili czuł nienawiść. Zimny gniew, który ogarnął go teraz, nie był jednak podobny do niczego, co sobie przypominał.
— Philip, uciekaj! — krzyknął tak głośno, jak tylko mógł, modląc się, by jego głos przebił się przez bębnienie kropli deszczu. — Uważaj, to są…
Kij Macklina uderzył Gordona w policzek jak błyskawica. Jego głowa odskoczyła do tyłu. Świat rozmazał się. Omal nie pochłonęła go ciemność. Upłynęło wiele czasu, nim jeniec odzyskał jasność widzenia, mrugając oczyma pełnymi łez. Poczuł smak krwi.
— Tak. — Macklin skinął głową. — Jesteś mężczyzną. Muszę to przyznać. Kiedy nadejdzie czas, postaram się dopilnować, byś zginął jak mężczyzna.
— Nie proszę cię o żadne przysługi. — Gordon zakrztusił się.
Macklin uśmiechnął się tylko i wrócił do strugania kija.
W kilka minut później otworzyły się drzwi znajdujące się z tyłu zniszczonego sklepu.
— Wracaj pilnować swoich bab! — warknął Macklin.
Charles Bezoar zamknął szybko drzwi do pozbawionego okien magazynu, gdzie Marcie i Heather zapewne nadal opatrywały pojmaną kobietę, której Gordon jeszcze nie widział.
— Najlepszy dowód na to, że nie każdy silny mężczyzna da się lubić — zauważył kwaśnym tonem Macklin. — Niemniej on jest użyteczny. Na razie.
Gordon nie miał pojęcia, czy upłynęły godziny czy tylko kilka minut, nim za oknami zabitymi deskami dał się słyszeć głośny tryl. Sądził, że to tylko okrzyk nocnego ptaka, lecz Macklin zareagował szybko. Zdmuchnął małą lampkę naftową i zasypał ogień w kominku.
— To za dobra zabawa, żeby ją sobie darować — powiedział do Gordona. — Wygląda na to, że chłopaki zaczęły fajny pościg. Mam nadzieję, że wybaczysz mi, jeśli opuszczę cię na kilka minut?
Złapał Gordona za włosy.
— Oczywiście jeśli wydasz z siebie choć najcichszy dźwięk pod moją nieobecność, zabiję cię, kiedy tylko wrócę. To obietnica.
Gordon nie mógł w swej pozycji wzruszyć ramionami.
— Idź spotkać się z Nathanem Holnem w piekle — odparł.
Macklin uśmiechnął się.
— Z pewnością przyjdzie taki dzień.
Ruszył do drzwi i pognał w ciemność i deszcz.
Gordon wisiał spokojnie, a jego wahadłowy ruch uspokajał się. Następnie zaczerpnął głęboko tchu i zabrał się do roboty.
Trzykrotnie próbował unieść ciało, by złapać sznur krępujący kostki. Za każdym razem opadał w dół, jęcząc z bólu wywołanego nagłym szarpnięciem grawitacji. Za trzecim podejściem było to prawie nie do zniesienia. W uszach mu dzwoniło. Miał wrażenie, że słyszy jakieś głosy.
Wydawało mu się, że oczyma pełnymi łez dostrzega widzów przyglądających się jego wysiłkom. Że wszystkie duchy, które nagromadził w ciągu lat, ustawiły się pod ścianami. Przyszło mu do głowy, że chcą się zakładać o jego los.
“…weź… to…” — powiedział Cyklop w imieniu ich wszystkich, posługując się kodem falujących światełek widocznych wśród węgli kominka.
— Zostaw mnie — wymamrotał ze złością Gordon, rozgniewany na swą wyobraźnię. Nie miał czasu ani energii na podobne zabawy. Syknął mocno, przygotowując się do kolejnej próby, po czym z całej siły podźwignął się w górę.
Ledwie udało mu się złapać śliski od deszczu sznur. Chwycił się mocno obiema rękoma. Jego ciało drżało z wysiłku, zgięte wpół niczym złożony scyzoryk. Wiedział jednak, że nie wolno mu zwolnić uchwytu. Po prostu nie miał już sił na podjęcie następnej próby.
Mając obie ręce zajęte, nie mógł uwolnić się z więzów. Nie miał czym przeciąć sznura. Skoncentrował się maksymalnie. “Do góry. Będzie lepiej, jak staniesz”.
Powoli, ręka za ręką, podciągnął się po sznurze. Mięśnie mu drżały, grożąc napadem kurczów. Czuł też dotkliwy ból w klatce piersiowej i plecach. Wreszcie jednak udało mu się “stanąć” z kostkami uwięzionymi w pętlach sznura, który przecinał prawie skórę. Trzymał się mocno, kołysząc się niczym żyrandol.
Pod ścianą Johnny Stevens, nie tracąc kontenansu, krzyknął z radości. Tracy Smith i inne z kobiet-zwiadowców uśmiechnęły się. “Całkiem nieźle, jak na mężczyznę” — zdawały się mówić.
Cyklop siedział w swym obłoku superzimnej mgły, grając w warcaby z dymiącym piecem Franklina. Oba urządzenia również wyglądały na zadowolone.
Gordon spróbował opuścić się w dół, by dobrać się do węzłów, lecz zacisnęło to pętle wokół jego nóg tak mocno, że omal nie zemdlał z bólu. Musiał się ponownie wyprostować.
“Nie w ten sposób”. Ben Franklin potrząsnął głową. Wielki manipulator popatrzył na niego nad oprawkami dwuogniskowych okularów.
— Nad szczytami jego… nad szcz…
Gordon popatrzył na mocną belkę, na której zawieszono sznur.
“A więc do góry i nad szczytem”.
Uniósł ręce i owinął je sobie sznurem. “Robiłeś to na gimnastyce, przed wojną” — powiedział sobie, gdy zaczął ciągnąć.
“Aha. Ale jesteś już stary”.
Łzy popłynęły mu z oczu, gdy zaczął się wspinać, ręka za ręką. Tam gdzie mógł, pomagał sobie kolanami. W plamie rzęs między powiekami duchy Gordona wydawały się tym bardziej realne, im bardziej wytężał siły. Awansowały z wytworów wyobraźni na halucynacje pierwszej klasy.
— Jazda, Gordon! — krzyknęła do niego Tracy.
Porucznik Van wzniósł w górę kciuk. Johnny Stevens uśmiechnął się zachęcająco, wraz z kobietą, która uratowała Gordonowi życie w ruinach Eugene.
Widmowy szkielet w wełnianej koszuli i skórzanej kurtce również się uśmiechnął. Wzniósł pozbawiony ciała kciuk. Na nagiej czaszce spoczywała niebieska czapka z daszkiem. Błyszczała na niej mosiężna odznaka.
Nawet Cyklop przestał zrzędzić, gdy Gordon włożył w nie kończącą się wspinaczkę wszystko, co mu zostało.
“Do góry…” — jęknął, chwytając śliskie konopie i walcząc z miażdżącym uściskiem grawitacji. “Do góry, ty bezwartościowy intelektualisto… Ruszaj się albo zginiesz…”