Выбрать главу

Ale brodaty dźwiga już wiadro na górę, wysuwając daleko lewą rękę.

Łapin odprowadza go długim spojrzeniem. Potem rusza na dół. Wychodzi z na wpół ciemnej klatki schodowej i od razu oślepia go blask: wszystko wkoło tonie w słońcu. Łapin stoi przez chwile, otwiera oczy. Podwórze wciąż to samo: ogromne zaspy, pniaki po dwóch ściętych topolach, wrak spalonej ciężarówki. Wąska ścieżka prowadzi przez zaspy na ulice. Łapin stąpa ostrożnie. Nad głową ma czarny łuk bramy. Tu jest niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie! Porusza się wzdłuż muru, dotykając go lewą ręką. Nagle widzi światło: ulica. Jest coraz jaśniej, jeszcze krok i Łapin wyjdzie na prospekt. Tu już jest szerzej. Środek prospektu jest oczyszczony. Ale koło domów stoją pryzmy śniegu. Prospektem chodzą ludzie. Jest ich niedużo. Poruszają się wolno. Ktoś wiezie coś na sankach. Sanki! On też miał sanki. Ale ukradli je Borisowowie. Spalili je w „kozie”. A na żelaznym szkielecie wożą wodę. On nosi ją w czajniku. Daleko ma do Newy. Można oczywiście topić śnieg. Ale trzeba go dużo. I też jest ciężki…

Przygotowuje się do wyjścia na środek prospektu. Opodal dozorczyni rozmawia z Lidią Konstantinowną spod ósemki. Stoją koło trupa leżącego w śniegu twarzą do ziemi. Trup ma ścięte oba pośladki.

– Łoo, wszyskie nieboszczyki majom tera dupy powycinane! – chrypi zamotana w kupę szmat dozorczyni. – A pytam się – czego? Bandyci na Priażce! Smażom kotlety z trupów na towocie! I wymieniajom na chleb!

Lidia Konstantinowna robi znak krzyża.

– Trzeba pokazać patrolowi.

Łapin podchodzi do nich.

– A nie macie szczapek?

Kobiety odwracają się i brną w drugą stronę.

– Że też tę białą swołocz święta ziemia nosi… – słyszy.

Przygryza wargi i wychodzi na prospekt. O czym onemówiły? Kotlety! Przypomina sobie kotlety wieprzowe w restauracji „Wiedeń” na Dużej Morskiej, w moskiewskiej karczmie Tiestowa. I w „Jarze”. W „Jarze”! Podawano je z ziemniakami, czerwoną kapustą i zielonym groszkiem. I były tam trufle, cudowny sześciowarstwowy kulebiak, zupa ze sterleta, krem karmelowy. A Lizetka kaprysiła, chciała jeszcze jechać do tych… do tego… no… tego wąsacza z wadą wymowy… Wiersze, wiersze, Boże, jak ten mróz ściska… kotlet. Kotlet.

Nagle obok, niemal go potrącając, powoli przejeżdża ciężarówka. W ciężarówce siedzą okutani w szynele czerwonoarmiści z karabinami. Na kołach ciężarówki pobrzękują łańcuchy. Łapin zatrzymuje się. Odprowadza ciężarówkę spojrzeniem załzawionych oczu. Co? Na tablicy rejestracyjnej zamiast numerów widnieje duży biały napis: KOTLETY. Kotlety! Tam są kotlety! Nagle odczuwa to ostro, jasno, każdą komórką swego ciała.

Odrzuca czajnik i machając rękami, zaczyna biec za ciężarówką. Podskakuje na kościstych wychudzonych nogach, rękawice spadają mu z kościstych czarnych rąk, zwisają na gumkach. Biegnie za ciężarówką. Ta pełznie powoli. Można ją dogonić. Tam są kotlety! Widzi je, nasadzone na bagnety czerwonoarmistów. Setki, tysiące kotletów!

– A daj kotleta! – pokrzykuje jak kogut.

– Ko… ko… tleta!

– I ko… ko… tleta!

– Kot!., kot!… Kot!… le!… ta!…

Serce mu wali, wali, wali. Wali potężnie. Jak dom nr 6. Jak Irtysz w maju 1918 roku. Jak Gruba Berta. Jak blokada. Jak Bóg.

Nogi mu się zaplątały. Przechyla się na bok. Skrzypi. Pęka. I pada po kawałku na ubity ciężarówkami śnieg jak przegniłe drzewo. Białawe opary połykają ciężarówkę.

Serce stuka:

pdum

p-dum

py-dum

I zatrzymuje się. Na zawsze.

Łapin otworzył oczy. Płakał. Z członka wypełzały do wody skrzepy spermy. Ręka Wiki mu pomagała. Nogi Łapina trzęsły się konwulsyjnie.

– Jak gęsta śmietana. – Ogromne, mokre usta Wiki poruszyły się przy uchu Łapina. – Rzadko się ruchasz?

Płacze dziewczyna

14.11.

Restauracja”Bałaganczik”. Zaułek Triochprudny 10.

Pustawa sala restauracji. Nikołajewa wyszła z toalety, podeszła do stolika. Paląc papierosa, siedziała przy nim Lida: 23 lata, zgrabna figura modelki, opięta skórzanym kombinezonem, średni rozmiar biustu, długa szyja, malutka głowa z bardzo krótką fryzurą, ładniutka buzia.

– Kibel jest tu na dole. – Nikołajewa usiadła naprzeciw Lidy. – Niewygodnie.

– Za to dają ekstra żarcie. – Lida obracała coś w ustach.

– Mają kucharza Francuza. – Nikołajewa rozlała do kieliszków czerwone wino. – Tak, na czym skończyłam?

– Cin-cin. – Lida podniosła kieliszek. – Na gołym blondynie z niebieskimi oczami.

– Cin-cin – stuknęła się z nią Nikołajewa.

Wypiły. Nikołajewa wzięła do ust oliwkę, pożuła, wypluła pestkę.

– Ale to nawet nieważne, goły, niegoły. Rozumiesz, ni chuja czegoś podobnego nie zaznałam, nigdy nic nie ćpałam. Po prostu… jakbym omdlała… i tak jakoś słodko mi było na sercu… jakoś… jakby… nie wiem… normalnie… nie wiem. No, jak z mamą w dzieciństwie. Potem okropnie się poryczałam. Rozumiesz?

– I naprawdę cię nie przerżnął?

– Naprawdę.

Lida pokręciła głową:

– No tak. Jedno z dwojga: albo to jacyś narkomani, albo sataniści.

– Nic mi nie wstrzykiwali.

– Przecież mówiłaś, że film ci się urwał.

– Tak, ale nie ma żadnych śladów! Żyły mam całe.

– No, można i nie w żyłę. Miałam jednego klienta, to kokainę do dupy se wpychał. I odlatywał. Mówił, że tak się przegroda nosowa nie psuje.

Nikołajewa przecząco pokręciła głową.

– Nie, nie, Lida, to w ogóle nie narkomani. Coś innego. Wiesz, jaką oni mają kasę? Poważna firma. To się czuje.

– No to sataniści. Ty pogadaj z Birutią. Raz ją ruchali sataniści.

– I jak? Ostro było?

– A nie, ale ją tak krwią kogucią wymazali, że potem nic, tylko się myła i myła…

– Ale tu moja krew bryzgała, nie koguta.

Lida zgasiła papierosa.

– Czegoś tu nie rozumiem.

– Ja też.

– Ala, a nie byłaś nawalona?

– Coś ty!

– N-tak… A z tym sercem, mówisz… że to… ostre wrażenie… To tak, jakbyś się w kimś zakochała?

– Silniejsze… cholera wie, jak to wyjaśnić… No… kiedy kogoś bardzo ci żal, a on jest ci bardzo bliski. Tak bliski, tak bliski, że człowiek gotów jest wszystko mu oddać, wszystko, no… no… to…

Nikołajewa zaczęła łkać. Usta jej drżały. Nagle wybuchnęła takim płaczem, jakby wymiotowała. Szlochała spazmatycznie.

Lida złapała ją za ramiona.

– Ala, słonko, uspokój się…

Ale Nikołajewa płakała coraz bardziej.

Patrzyli na nią nieliczni goście restauracji. Głowa jej drżała. Wbiła sobie palce w usta, zaczęła się zsuwać z krzesła.

– Aleczka, Ala! – Lida ją podtrzymywała.

Ciało Nikołajewej wiło się i drżało. Twarz poczerwieniała. Podszedł do nich kelner.

Łkania wyrywały się z ust Nikołajewej razem ze śliną; trzęsła głową, łzy płynęły jej po policzkach. Bezsilnie osunęła się na podłogę. Lida schyliła się, zaczęła ją policzkować. Potem nabrała w usta wody mineralnej z butelki i prysnęła na czerwoną, wykrzywioną twarz przyjaciółki.

Ta wciąż płakała. Aż ochrypła. Aż ją chwyciła czkawka. Wyginała się na podłodze, dygotała jak epileptyczka.

– Boże, co jej jest? – Lida trzymała ją przerażona.

– Dajcie amoniaku! – poradził głośno grubawy mężczyzna. – To typowy atak histerii.

Kelner schylił się, zaczął głaskać Nikołajewą. Ta puściła siarczystego bąka. Zaszlochała z nową siłą. Podeszła jakaś kobieta.

– Coś jej się stało?

– Ktoś ją źle potraktował. – Lida patrzyła przerażona. – Koszmar! Nigdy jej takiej nie widziałam… Ala, słonko… no, Ala! Ojej, może wezwijmy lekarza!