Выбрать главу

Ot, gady przeklęte.

A potem zatłukli drugą dziewuchę. Pewnie tak jak ja miała z piętnaście lat. I wzrost taki sam jak ja. Ale piersi miała już spore, nie to co moje. Bili, bili, póki jej krew nosem nie trysnęła. Usta przecież miała zawiązane.

Zostałam tylko ja.

Jak piersiastą dziewuchę zatłukli, to odrzucili młot. Wyjęli papierosy, stanęli w kółku i zapalili, żeby odpocząć. I gadali między sobą. Główny nie był zadowolony. Milczał. Potem pokręcił głową i powiedział:

– Szon wida taube nus…

Pozostali Niemcy pokiwali głowami.

A ja stoję, patrzę, jak palą. I myślę – już zaraz, już zaraz. Dopalą te gady – i koniec. I tak mi się jakoś zrobiło na duszy, nie to, żeby straszno albo smutno, ale jakby wszystko stało się jasne jak na niebie, kiedy nie ma chmur. Niby we śnie. Jakbym w ogóle nie żyła. Tylko wszystko się przyśniło: i mamunia, i wioska, i wojna. I Niemcy. Dopalili, powyrzucali niedopałki. Obstąpili mnie. Rozpięli mi waciak, potem sweterek, co mi babunia zrobiła z koziej wełny – ciach nożem. Rozchylili go. A pod swetrem miałam zieloną sukienkę. Ojciec mi kupił na targowisku w Łompadzi. Sukienkę też nożem rozcięli. I spodnią koszulę niemiecką, co mi ją dali w obozie. Jeden Niemiec upchnął brzegi pociętej sukienki i koszuli pod sznury, żeby pierś była goła.

Główny wziął młot do ręki, spojrzał na mnie. Coś tam wymamrotał. I podał młot drugiemu Niemcowi, a sam swoją czapkę z daszkiem, tę z czaszką, zdjął i oddał Niemcowi z tyłu. Stanął na prawo ode mnie.

Niemiec się zamachnął, stęknął jak przy rąbaniu drew, i jak mnie nie grzmotnie w sam mostek! Aż mi świeczki w oczach stanęły. I dech zaparło.

A główny nagle klęknął i przyłożył ucho do mojej piersi.

Ucho miał zimne. A policzek ciepły. I głowa tuż, tuż przy mnie, płowowłosa, gładka taka, jakby olejem posmarowana. A włosy równiutko uczesane, jeden przy drugim. I perfumami zalatuje.

Patrzę z góry na jego głowę i patrzę, patrzę, patrzę. Jak we śnie. Umieram przecież, a taka jestem spokojna. Nawet płakać przestałam.

A ten do Niemca z młotem:

– Noch ajnmal, Willi!

I ten Willi znów – uch!

Główny przyłożył ucho, posłuchał:

– Noch ajnmal!

Uch! Jak przywalił, to z młota jakby drzazgi poleciały. I wtedy pojęłam, że jest z lodu. Przed oczami zaczęło mi wszystko płynąć. A główny znów się przytulił. Już całe ucho miał umazane moją krwią. Nagle krzyknął:

– Ja! Ja! Herr Laube, zofort!

I Niemiec z tą dochtorską trąbką przypadł do mnie. Trąbkę oparł o moją pierś, posłuchał. I mamrocze coś z kwaśną miną. Ale główny go odsunął.

– Noch ajnmal!

Przyłomotali mi jeszcze raz. A ja jakbym zaczęła zasypiać: wargi zrobiły się jak z ołowiu, gęba jakoś tak zdrętwiała i zrobiła się ciężka, obca, chropowata. Jak piec wapnem bielony. I jakbym zrobiła się taka całkiem-całkiem lekka, jak obłok. A w piersi mam tylko serce i nic więcej. Zupełnie nic – nie ma ani brzucha, ani dziurek w nosie, ani gardła. I to serce jakby się poruszyło. To znaczy jak… sama nie wiem co. Jak jakieś zwierzątko. Poruszyło się i jakby zaczęło migotać. I zamruczało tak słodko, słodziuteńko: hr, hr, hr. Ale nie tak jak wcześniej – ze strachu albo z radości. Zupełnie inaczej. Jakby dopiero się przebudziło, a wcześniej spało i spało. Mnie tu zabijają, a serce się przebudziło. I nie ma w nim ani strachu, ani zdziwienia. Jest tylko słodki pomruk. I wszystko jest dobre, uczciwe i takie czułe, że aż cała zamarłam. Aż mi się włosy na głowie poruszyły: tak mi teraz dobrze. I cały strach minął od razu: czego się bać, jeśli serce jest ze mną!

Nigdy nic takiego jeszcze mi się nie przytrafiło.

Zastygłam i nie oddycham.

Ten z trąbką znowu zaczął słuchać. I mówi głośno:

– Hra. Hra. Hram!

A głos ma taki obrzydliwy, jakiś ochrypły. Główny wyrwał mu trąbkę, sam przyłożył mi do piersi.

– Hram! Genau! Hram!

I cały się trzęsie z radości.

– Herszaften, Hram! Hram! Zi ist Hram! Hyren zi! Hyren zi!

Wszyscy szwargoczą, kręcą się wokół mnie. Zaczęli rozcinać sznury. Nagle wszystko wydało mi się ohydne – ichnie głosy, ręce i mordy, i te samochody, i ten las zasmarkany, i wszystko wokoło. Zastygłam, żeby tylko serca nie spłoszyć, żeby dalej tak słodko mamrotało, żeby mnie całą od tej słodyczy serdecznej przejmowało do szpiku kości. Ale oni mnie jak lalkę wyciągnęli ze sznurów i wzięli na ręce. Nagle serce zamilkło.

I od razu padłam bez przytomności.

Nie wiem, ile czasu minęło.

Ocknęłam się.

Oczu jeszcze nie rozlepiłam, a czuję, że wszystko się kołysze. Gdzieś mnie wiozą.

Otworzyłam oczy: jakby maleńki pokój. Tylko lekko się kołysze. Spojrzałam – obok mnie jest okno, a na nim firanka. A w firance szpara i las tam miga.

Zrozumiałam, że jadę pociągiem.

I jak tylko to do mnie dotarło, poczułam w głowie jakąś pustkę. Tak, jakby to nie głowa była, tylko szopa na siano późną wiosną – ani słomki, ani trawki. Bo bydło wszystko zżarło przez zimę.

Pustka w głowie. Ogromna taka, nie ma jej końca. I jest wszędzie wokół. Ale pustka jakaś taka dobra, wcale mnie to nie wystraszyło. Tylko jakoś tak – bach! Jak z lodowej górki na sankach – raaaz! I już się jest na dole. Tak i ta pustka – bach! zjechała mi do głowy. I zrobiło się pusto. Ale najważniejsze, że choć pusto, puściusieńko, to ja wszystko rozumiem. I robię, jak trzeba.

Wyciągnęłam rękę spod kołdry. Patrzę na nią – to moja lewa ręka. Tysiąc razy ją widziałam. A teraz jakbym widziała pierwszy raz. Ale wiem o niej wszystko! Pamiętam wszystkie blizny, kiedy się skaleczyłam sierpem, kiedy się nadziałam na gwóźdź. Ale tak dobrze pamiętam jakby mi film puszczali: tu na małym palcu niebieska kropka. Skąd? Ano kiedy wujek Siemion wrócił z wojska, to wykłuł sobie na piersi serce przebite strzałą. I poduczył chłopaków, jak to się robi: obrazek trzeba nabić gwoźdźmi na drewienku, potem nadpalić obcas i te gwoździe natrzeć sadzą. A potem – ciach! Przycisnąć drewienko do piersi. Kolka, sąsiad, chciał to zrobić, ale ojciec go zwymyślał i wyrzucił drewienko, a ja potem małym palcem na to drewienko z gwoźdźmi się nadziałam. Na jeden gwóźdź.

Ot, tak to było.

Ten pokoik taki przyjemny, cały drewniany. I nity błyszczą w ścianach. Dwa łóżka, pośrodku maleńki stół, żółty sufit. Ciepło. I pachnie czystością, jak w szpitalu.

A na drugim łóżku ktoś leży. W mundurze. Odwrócony do ściany.

Wyjęłam ręce spod kołdry, podniosłam się. Widzę, że jestem w samej bieliźnie. A pierś mam przewiązaną bandażami.

Wtedy od razu wszystko sobie przypomniałam. A do tego momentu to jakby mi pamięć odjęło: nie wiem, kim jestem, gdzie jestem: wiozą mnie, to wiozą i tyle.

Rozejrzałam się: na stole leży blaszane pudełko. I książka.

Uniosłam firankę: las, las i las. Tylko drzewa migają.

Siadłam, zwiesiłam nogi. Spojrzałam w dół – nie ma moich butów z jałowiczej skóry. I ubrania nigdzie nie ma. Zwiesiłam głowę w dół, rozglądam się. Zaczęło mnie drapać w gardle. Zakasłałam. Od razu w piersi odezwał się ból.

Jęknęłam, złapałam się za pierś.

Wtedy ten, co drzemał, zerwał się – i do mnie. To był ten sam Niemiec, co podawał lodowe młoty. Szybko objął mnie za ramiona, wymamrotał:

– Rue, ganc rue, szwesterchen…

Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. Zerwał się, zapiął kołnierz, poprawił mundur, otworzył drzwi i wybiegł. Zamknął drzwi. Nie zdążyłam zebrać myśli, a już wchodzi główny Niemiec. Dalej taki sam – wysoki, płowowłosy. Ale już nie na czarno. Tylko w niebieskim szlafroku. Usiadł przy mnie na łóżku. Uśmiechnął się. Wziął moją rękę. Do ust podniósł. I pocałował.

Potem zdjął szlafrok. A pod nim miał koszulę i spodnie. Zdjął koszulę. Ciało miał takie strasznie białe. I zaczął zdejmować spodnie. Odwróciłam się.