Myślę: no to teraz zrobi ze mnie babę. I jakoś tak leżę i słyszę, jak jego spodnie szeleszczą, a wcale się nie boję. Leżę jak nieprzytomna. A co mi tam? Takie rzeczy przeżyłam w tym zagajniku, że teraz mi wszystko jedno.
Rozebrał się. Ściągnął ze mnie kołdrę i zaczął mi zdejmować bieliznę.
Leżę, patrzę w ścianę, na te błyszczące nity.
Rozebrał mnie do goła. A potem legł obok. Pogłaskał mnie po głowie. I zaczął odwracać do siebie. Zamknęłam oczy.
Powoli mnie odwrócił, oplótł swoimi długimi rękami. I przywarł do mnie całym ciałem. I piersią przylgnął do mojej piersi.
I tyle! Leży i już. Myślę sobie – to Niemcy ostrożnie obchodzą się z dziewuchami, najpierw uspokoją, a dopiero potem – ciach! U nas w wiosce to od razu – tak mi opowiadali.
Leżę. I nagle wzdrygnęłam się całym ciałem, jakby we mnie piorun strzelił. I serce znów się poruszyło. Jak zwierzątko. I najpierw zrobiło się tak niespokojnie, dziwnie jakoś, jakby mnie podwiesili niby szynkę w piwnicy. A potem tak dobrze. Jakbym po rzece płynęła. Niesie mnie, niesie, jak na fali. I nagle poczułam jego serce, jak swoje.
I jego serce zaczęło skubać moje serce. Tak słodko, słodziutko. Tak czule.
Aż przenikało mnie całą.
Nawet mamunia nie była mi tak bliska. Nikt.
Zupełnie przestałam oddychać, jakbym wpadła do studni.
A on skubie i skubie moje serce swoim. Jak ręką. To ściśnie, to rozluźni. A ja cała drętwieję. Zupełnie przestałam myśleć. Jednego chcę – żeby to trwało wiecznie.
Boże, jak słodko było! Jak tylko skubnie moje serce, to ja drętwieję, drętwieję i czuję się, jakbym umierała. A serce zatrzepocze i zatrzymuje się. I stoi, jak śpiący koń. A potem – tyk! Znów się ożywia, trzepocze, a on znów skubie.
Ale wszystko na ziemi ma swój koniec.
Przestał. Jakbyśmy oboje umarli. Leżymy niby dwa wielkie głazy. Nawet nie drgniemy.
A pociąg wciąż – stuk-stuk, stuk-stuk.
Potem rozluźnił uścisk. I zsunął się na podłogę jak kłoda.
Chwilę poleżałam. Potem usiadłam. Patrzę – leży na podłodze, zupełnie jak martwy. Nagle się poruszył. I objął mnie za nogi. Tak czule, jak matka!
A ja nawet nie mam siły płakać.
Wstał, ubrał się. Ułożył mnie w łóżku, nakrył kołdrą. I wyszedł.
Ale ja nie mogłam uleżeć. Wstałam. Rozsunęłam w oknie zasłony, patrzę. A tam las, pola, wioski. Patrzę na to, jakbym pierwszy raz widziała. I nie mam żadnego stracha. Za to w piersi taki radosny spokój. I wszystko jest jasne!
W końcu wrócił. Znów w swoim czarnym mundurze. I podaje mi ubranie: ładną sukienkę, rozmaitą bieliznę, buciki, palto, szalik i berecik. I zaczyna mnie ubierać. A ja patrzę na niego. Z jednej strony – wstyd mi, z drugiej – dusza aż śpiewa!
Ubrał mnie.
Usiadł obok. I patrzy tymi swoimi niebieskimi oczami. A ja patrzę na niego.
I jest tak dobrze!
Nie tak, jakbym go pokochała. Dobrze inaczej. Trudno wyrazić to słowami. Jakby mnie wydali za mąż. Za coś wielkiego i dobrego. I na wieki wieków bliskiego.
Ale to żadna tam miłość, jak u dziewuch i chłopaków. Miłość to już poznałam.
No bo to dwa razy byłam zakochana. Najpierw w pastuszku Goszce. Potem w Koli Małachowie, żonatym. Z Goszką się całowałam, a on mnie ściskał za cycki. Zaszyjemy się w szopie na siano – i dawaj. Niżej też chciał mnie pomacać, ale nie pozwalałam.
A w Koli Małachowie zakochałam się sama. On nic nie wiedział i do tej pory, jeśli żyje, nic nie wie. Jego, tak jak ojca, dwudziestego czwartego czerwca pognali na wojnę.
Przed wojną ożenili go z Nastuchą Połujanową. On miał siedemnaście lat, ona szesnaście. Przy sianokosach razemśmy pracowali. On kosił, a ja suszyłam i grabiłam. No i zakochałam się po uszy. Kędzierzawy, piękny, wesoły. Jak go zobaczę – to serce we mnie zamiera. I wstyd przeszywa na wylot. Cała oblewam się rumieńcem. Nawet jeść przestałam na dwa dni. Ale jakoś mi przeszło. A potem – znowu. Tylko o nim myślałam. Bez ustanku płakałam: ta głupia Nastucha to ma szczęście! No a potem jakoś odpuściło. I dobrze. Po co to za cudzym chłopakiem usychać? Ot i cała miłość.
Ale tym razem to było coś zupełnie innego.
I takeśmy jechali cały dzień w milczeniu, siedząc obok siebie.
A potem pociąg się zatrzymał. Niemiec wstał, włożył mi palto. I poprowadził za rękę przez cały wagon. A tam pełno niemieckich oficerów. Wysiedliśmy z pociągu na dworcu. Rozejrzałam się – to ci dworzec, nigdy takiego nie widziałam! Ogromniasty, cały żelazny, nie widać ani końca, ani początku! Pociągów – masa! Ludzi – masa! I wszyscy z rzeczami, wszyscy dobrze ubrani. A wszędzie wkoło czysto! Jak w kinie.
Poprowadził mnie przez dworzec. Za nim idą ci Niemcy. A za nimi na wózku wąsaty chłop wiezie walizki.
Idę, idę. Wszystko wokoło inne. I pachnie wszystko inaczej. Po miejsku.
Nagle dworzec się kończy. Wyszliśmy wprost do miasta. Jakie piękne! I domy piękne. No i tutaj wcale nie ma wojny – wszystkie domy całe, ludzie spokojnie spacerują po ulicach. Nawet z pieskami. I na ławkach siedzą, czytają gazety.
Podchodzimy do samochodów. Takie same czarne samochody, jak wtedy. Wszystkie błyszczą. Wsiadamy. Ja i ten główny – do pierwszego. Samochody ruszają, I jadą przez całe miasto.
A ja patrzę przez okno i nagle mówię:
– Was ist das?
Główny się zaśmiał:
– O, du szprichst dojcz, Hram! Das ist szejne Win.
I szybko zaczął mówić. Ale ja nic nie rozumiałam.
Przez te dwa lata, kiedy to u nas Niemcy stali, znałam różne niemieckie słowa. Nawet przekleństwa znałam. Ale przecież nigdy w szkole nie uczyłam się niemieckiego.
Więc tylko się uśmiechnęłam. Wtedy on kiwnął do Niemca, który siedział z przodu. To on wyszedł po nas na dworzec. Też był niebieskookim jasnym blondynem. Ale nie miał czarnego munduru, tylko zwykłe ubranie. I kapelusz.
Odezwał się do mnie po rosyjsku. Wydawało mi się, że to Polak. Powiedział:
– To miasto nazywa się Wiedeń. To jedno z najpiękniejszych miast świata.
I zaczął opowiadać o mieście: kiedy było zbudowane i co w nim ciekawego. Ale nic nie zapamiętałam. I nagle główny rozkazuje szoferowi:
– Stop!
Zatrzymaliśmy się. Główny coś powiedział. I Niemcy pokiwali głowami.
– Ajne gute idee!
Główny wysiadł, otworzył drzwi i daje mi znak. Też wysiadłam. Patrzę: ulica. A wprost przed nami sklep z ładnym szyldem. A z tego sklepu taki zapach bije! Aż mnie zatkało!
Razem z głównym wchodzimy do środka. A tam wkoło lustra. I – tysiące cukierków! I różnych ciastek, i jakichś słodkich precelków. I miłe, przemiłe dziewuszki w białych fartuchach. No i ten Polak pyta:
– Na co masz ochotę?
Mówię:
– Sama nie wiem.
Wtedy główny wskazał palcem na coś za szybą. I dziewuszka zaczęła coś dziwnego robić łopatką, jakby miesiła ciasto, a potem – ciach! i podaje mi taką tutkę z różową kulką. Wzięłam. A kulka tak słodko pachnie. Spróbowałam – zimna. Aż zęby mi ścierpły. I patrzę na Niemca.
On kiwa głową: jedz, jedz.
I zaczęłam jeść. To było jak słodki śnieg, tylko gęstszy. Smaczne, ale dziwne.
Jadłam, jadłam. Wreszcie przestałam.
Tak w ogóle to wtedy, po tym wszystkim, jakoś nie chciało mi się jeść. Ale podobały mi się zapachy. I mówię:
– Zimne. Dużo się tego nie zje. Może ja poczekam, aż odmarznie?
Niemcy zaśmiali się. Polak mówi:
– To są lody. Trzeba jeść zimne. Po trochu. Możesz się nie spieszyć i dokończyć w samochodzie.
Kiwnęłam głową. I znów wsiedliśmy i pojechali. Tymi ładnymi ulicami. Patrzyłam przez okno i powolutku jadłam.
Ale jeśli mam powiedzieć prawdę, to lody mi się nie spodobały. Karmelowe kogutki, co tatko z jarmarku przywoził, były pyszniejsze. Mogłabym je cmoktać dzień i noc.
Wyjechaliśmy z miasta. I pojechaliśmy wzgórzami. A one robiły się coraz wyższe i wyższe, jakby rosły pod niebo! Takich to ja w życiu nie widziałam. U nas były dwa wzgórza między Kolubakinem a Pospiełowką. Przez te wzgórzaśmy chodziły z dziewczynami do sklepu gminnego w Pospiełowce. Na wierzchołek człowiek się wespnie, stanie – ale daleko widać! I nasz dom jak na dłoni. Widziałam nawet naszego koguta.
Ale tu – aż dech zapiera. Droga zrobiła się wąska, kręta jak żmija, a w dół człowiek spojrzy – ogromniaste jamy! A wszystko to porośnięte choinkami.