Zapytałam:
– A co to takiego?
– To góry Alpy – odpowiedział Polak.
I jedziemy przez te góry Alpy. Coraz wyżej i wyżej.
Tak wysoko, że sięgamy już do chmur. I wjechaliśmy w chmury!
Cięgiem popatruję w dół, a tam nic nie widać – tak wysoko!
Jedziemy i jedziemy. Końca nie widać. Buja mnie z boku na bok. A w dodatku zaczęło ściskać w piersi. Usnęłam.
Ocknęłam się.
Wkoło już zmierzch. Patrzę, a tu mnie na rękach niosą! I niesie główny Niemiec. To nie wypada! Już dawno nikt nie nosił mnie na rękach.
Milczę. On niesie mnie drogą. Wkoło las cały w śniegu. Na niebie świecą gwiazdy. A z tyłu idą pozostali Niemcy. Spojrzałam na prawo: gdzie on mnie niesie? A tam ogromniasty dom! Cały z kamienia, światło w oknach, jakieś wieżyczki, no, cudeńko!
Poszedł na górę. Po schodkach. Jakby na ganek. A tam już na niego czekają – tylko drzwi skrzypią. A drzwi ciężkie jak nie wiem, okute żelazem.
Wszedł, trzymając mnie na rękach, a tu wszystko dookoła murowane, lampki się palą, zdawało się, że sufit płynie nade mną. A buty głównego – stuk, stuk, stuk.
Idzie, idzie.
Nagle otworzyły się drugie drzwi. Buchnęło światło.
Niemiec się zatrzymał. I postawił mnie ostrożnie jak lalkę. Ale nie na podłodze. Tylko na takim kamieniu, białym i dużym jak kufer. U nas w Żyzdrze na takim kamieniu przed wojną stał żelazny Lenin. Potem go Niemcy zniszczyli.
Sterczę na tym kamieniu. Patrzę – wkoło ludzie stoją, ze czterdzieści osób. Mężczyźni, kobiety. I patrzą na mnie w milczeniu.
Niemiec coś powiedział po niemiecku, a oni ruszyli do mnie ze wszystkich stron. Szli jak baranki, uśmiechali się. I wszyscy – do mnie! Aż się głupio poczułam. Podeszli do tego kamienia i nagle wszyscy uklękli. I pokłonili mi się.
Szukam wzrokiem mojego Niemca – co mam robić? A on też pochylił się do ziemi w swoim czarnym mundurze. I wszyscy Niemcy, co z nim przyjechali też. I ten Polak.
Wszyscy wokół mnie!
A potem podnieśli głowy. I patrzą.
Widzę, że to sami blondyni. I wszyscy mają niebieskie oczy.
Powstawali z klęczek. Podszedł do mnie jeden staruszek. Wyciągnął rękę. I powiedział czysto po rosyjsku:
– Zejdź do nas, siostro.
No to zeszłam z tego kamienia.
A on mi mówi:
– Hram! To wielka radość, że znaleźliśmy cię pośród martwych. Jesteś naszą siostrą na wieki. My – twoimi braćmi i siostrami. Teraz każdy z nas powita cię sercem.
Objął mnie i powiedział:
– Jestem Bro.
I jego serce szturchnęło moje. Jakby się z nim przywitało. I znów słodko mi się zrobiło, jak w pociągu. Ale on szybko rozplótł ręce i odszedł.
I wszyscy zaczęli do mnie podchodzić. Po kolei. Mówili imię i obejmowali mnie. I za każdym razem szturchało mnie w sercu. Ale zawsze inaczej: przy jednym – tak, przy drugim – siak.
I to było takie słodkie, przenikało mnie całą. Jakby mi kto szklanki z winem na serce wylewał. Raz! Raz! Raz!
Stoję jak we śnie. Oczy zamknęłam. Chcę jednego – żeby to trwało wiecznie.
Ale podszedł ostatni, podał swoje imię, objął mnie, skubnął serce – i odszedł. I wokół od razu powstała pustka – oni wszyscy, tacy ciepli, stanęli opodal. I uśmiechają się do mnie tak miło.
A staruszek wziął mnie za rękę i poprowadził przez różne pokoje z różnymi drogimi rzeczami. Potem na górę po schodach. Wprowadza mnie do dużego pokoju, całego w drewnie. A pośrodku pokoju łóżko. Całe białe, czyste, puchowe, jak żywe. Podprowadził mnie do łóżka i zaczął rozbierać. I cały aż promienieje. Ma taki dziwny uśmiech, jakby całe życie tylko dobro go spotykało i miał do czynienia z dobrymi ludźmi.
Rozebrał mnie do goła, ułożył w łóżku. Nakrył kołdrą. Usiadł obok.
Siedzi. Patrzy na mnie. I trzyma moją rękę. Oczy ma niebieskie, niebieściutkie jak woda.
Potrzymał mnie za rękę, potem schował ją pod kołdrę. I mówi:
– Hram, siostro moja. Powinnaś odpocząć.
A mnie tak dobrze. Całe ciało śpiewa. I mówię:
– No co pan! Ja i tak całą drogę przespałam jak kwoka. Teraz wcale nie chcę spać.
On mówi:
– Straciłaś wiele sił. Przed tobą nowe życie. Musisz się do niego przygotować.
Chciałam zaprzeczyć, że niby wcale się nie zmęczyłam. Ale wtenczas poczułam takie zmęczenie, jakbym worki dźwigała. I od razu zmorzył mnie sen.
Ocknęłam się: gdzie jestem?
Ten sam pokój, to samo łóżko. Słońce wali przez zasłonkę.
Zlazłam z łóżka, podeszłam do okna. Odsunęłam zasłonki: mamuniu kochana, ale pięknie! Dokoła same góry. Już zupełnie bez lasu, gołe, tylko w śniegu. I do samego nieba sięgają. Niebieskie takie. A niebo to już całkiem blisko.
A w tych górach – ani żywego ducha.
Od razu strasznie zachciało mi się szczać. No i przypomniałam sobie, dlaczego się obudziłam! Przyśniło mi się, że jestem małym dzieckiem owiniętym w pieluchy. I jakiś obcy człowiek trzyma mnie na kolanach. A mnie się strasznie, strasznie chce szczać. Powinnam o tym powiedzieć, żeby go nie zmoczyć. Ale jeszcze nie znam słów! Wiercę się w pieluchach i myślę, jak powiedzieć: „Chcę siku”? No i to mnie obudziło.
Tak bardzo mi się chce, jakbym przez te wszystkie dni samą wodę piła. Ale gdzie tu pójść, żeby się wyszczać – nie wiem. Podeszłam do drzwi, otworzyłam. Korytarz. Wyszłam. Idę korytarzem, myślę, może wiadro gdzie stoi. Wreszcie widzę – schody w dół, ładne, drewniane, z rzeźbionymi gałkami. Zeszłam po nich kawałek, patrzę – różne drzwi. Szturchnęłam jedne – niezamknięte. Weszłam.
A tam trzy pary klęczą w objęciach. Gołe. I milczą.
I w ogóle nikt nie zwrócił na mnie uwagi.
Jak ich zobaczyłam – od razu przypomniałam sobie wszystko, co było w pociągu. I tak mi się dobrze zrobiło, że nie wytrzymałam i się obszczałam. Aż ze mnie chlusnęło na podłogę. A jak dużo – leje się i leje! Stoję, patrzę na nich, w oczach mi pociemniało. A kałuża płynie prosto do nich! I wcale mi nie wstyd – zastygłam jak słup soli, dobrze mi, jak nie wiem. Patrzę na nich, jak sroka w gnat i tyle. A oni klęczą w moich sikach! I ani drgną!
Aż tu z tyłu ktoś mnie woła:
– Hram!
Ocknęłam się – to jakaś kobieta. Odezwała się do mnie, ale w dziwnym języku – słowa niby zrozumiałe, ale razem trudno pojąć. Ni to ukraiński, ni białoruski. No i nie polski. Po polsku w obozie rozumiałam.
Kobieta wzięła mnie za rękę i poprowadziła. Idę za nią, goła, plaskam mokrymi stopami.
Przyprowadziła mnie do dużego pokoju, całego wyłożonego błyszczącym kamieniem. A pośrodku pokoju stoi jakby duży biały szaflik z wodą. Kobieta odwinęła mi na piersi bandaż, oderwała watę z zaschłej rany. I ciągnie mnie do tego szaflika. Weszłam i położyłam się. Woda ciepła. Przyjemnie.
A tu wchodzi jeszcze jedna kobieta. I zaczęły mnie myć jak niemowlę. Wymyły całą, potem kazały mi wstać. No to wstałam. A nade mną jakaś żelazna blaszka. I z tej blaszki nagle polała się na mnie woda, jak deszczyk! Jak dobrze! Stoję i się śmieję.
Potem wytarły mnie. Założyły na ranę nowy bandaż. Posadziły mnie na takim miękkim taboreciku i zaczęły czymś smarować. Zapach taki przyjemny. Wysmarowały mnie całą, rozczesały włosy, okutały mnie w szlafrok, taki mięciuchny. Potem złapały jak worek i poniosły.
Przytargały mnie do ogromnego pokoju. A tam różne szafy, pośrodku trzy lustra stoją i przy nich taki stolik, a na nim flakoników – cała fura. I perfumami zalatuje. Posadziły mnie przy tym stoliku. Zobaczyłam się naraz w trzech lustrach. Jezus Maria! To naprawdę ja? Ależ się zmieniłam w ostatnim czasie. I nie wiem, co się stało – postarzałam się czy zmądrzałam, w każdym razie z tej dawnej Warki Samsikowej zostały tylko włosy i oczy. Aż strach mnie zdjął… Ale co robić? W takich sytuacjach mój świętej pamięci dziadek mawiał: „Żyj i nic się nie bój”.
Najpierw mnie podstrzygły. Włosy ładnie przyczesały, nasmarowały czymś pachnącym. Potem przycięły mi paznokcie u rąk i nóg. I zaczęły mi je równać takim pilnikiem. Normalnie jak koniowi kopyta, kiedy go kują! Ledwom się powstrzymała od śmiechu, no tak: Niemcy!
A później te kobiety zaczęły mnie stroić: zdjęły mi szlafrok, z szaf i komód powyjmowały różne ubrania, sukienki, różne koszule, galoty i staniki. I rozłożyły. Takie wszystko ładne, czyste, białe!