Выбрать главу

Najpierw przymierzyły mi na cycki stanik. A miałam jeszcze malutkie cycuszki. Wybrały najmniejszy stanik, włożyły. Boże! U nas w wiosce nawet baby w życiu staników nie nosiły, a co dopiero dziewuchy! Staniki to ja widziałam tylko w Żyzdrze i w Chlupinie w sklepie gminnym, gdzie są sukienki i pasmanteria.

Potem włożyły mi bielusieńkie galoty. Króciuteńkie, śliczniuteńkie, jak dla lalki. Potem do nich przypięły pończochy. I od razu na wierzch – króciuteńką, bieluteńką koszulkę. A ta koszulka cała w koronkach i zalatuje słodkimi perfumami! Wszystko piękne – aż braknie słów. A na to włożyły mi sukienkę, niebieską z białym kołnierzykiem. Potem zaczęły mi dobierać buciki. Jak pootwierały pudełka, jak do nich zajrzałam: mamuniu kochana! Nie z cholewkami, nie trzewiki, ale najprawdziwsze pantofelki, całe błyszczące lakierem! Przyniosły mi trzy pudełka do wyboru. Aż mi się w głowie zakręciło. Pokazałam palcem – i wkładają mi pantofelki. A pantofelki są na obcasach!

Pomalowały mi usta, upudrowały policzki. Na szyi powiesiły sznur pereł. Wstałam, spojrzałam w lustro – aż oczy zmrużyłam! Toż to piękność jakaś się przegląda, a nie Warka Samsikowa!

A one mnie za ręce – i prowadzą dalej. Zeszłyśmy na dół.

Na dole był ogromniasty pokój, cały kamienny. A w nim olbrzymi stół. Przy stole zebrali się wszyscy, którzy mnie wtedy witali. I Niemcy, którzy ze mną przyjechali. Tylko już bez mundurów, w zwykłych ubraniach. I wszyscy jedzą. A jedzenie takie ładne, rozmaite.

Posadzili mnie na moim miejscu. Wszyscy się do mnie uśmiechają, jak do kogoś bliskiego. A ten staruszek Bro powiedział:

– Hram, siostro nasza, spożyj z nami wspólny posiłek. Zasada naszej rodziny jest taka: nie jeść żywego, nie gotować i nie smażyć strawy, nie kroić i nie kłuć. Jako że to narusza jej Kosmos.

I podał mi gruszkę. Wzięłam i zaczęłam jeść. I wszyscy przy stole też.

Popatrzyłam na stół: mięsa nie ma, ryb nie ma, jajek nie ma, mleka nie ma. I chleba nie ma. Za to różnych płodów ziemi – zatrzęsienie. I nie tylko gruszki – arbuzy, melony, pomidory, ogórki, jabłka, nawet czereśnie! I mnóstwo różnych innych, których nigdy nie widziałam.

I wszyscy jedzą rękami. Nie ma ani noży, ani widelców, ani łyżek.

Patrzę na melona – nigdy go nie jadłam, tylko na targu widziałam. Jeden z mężczyzn pochwycił moje spojrzenie, wziął największego melona. I przysunął sobie jakiś taki ostry kamień. Zamachnął się – i trzask melonem o kamień! Aż się rozbryzgnął w różne strony! Wszyscy się uśmiechają. A on wybrał kawałek i podaje mi. Resztę rozdał innym. Tak po raz pierwszy jadłam melona. Pychota!

Potem zjadłam truskawki, słodką paprykę i jeszcze jakieś trzy różne płody. A czereśni zjadłam tyle, że mało nie pękłam.

Po jedzeniu wszyscy wstali i rozeszli się każdy w swoją stronę.

Tylko staruszek Bro podszedł do mnie. Chwycił mnie za łokieć i poprowadził. Do takiego małego pokoiku. A tam pełno książek. Posadził mnie przy niedużym stoliku, usiadł naprzeciw. Mówi:

– Hram, co czujesz?

Mówię:

– Trochę boli mnie w piersi.

– A co jeszcze?

– No – mówię – nie wiem… nic nie rozumiem.

– Dobrze ci było z nami?

– Tak – mówię.

– Twojemu sercu było przyjemnie?

– Bardzo – odpowiadam. – Nigdy mi nie było tak dobrze.

Popatrzył na mnie z uśmiechem i mówi:

– Takich jak my jest bardzo mało. Tylko sto pięćdziesiąt trzy osoby na całej ziemi.

Pytam go:

– Dlaczego tak?

– Dlatego że – mówi – jesteśmy inni niż wszyscy. Umiemy mówić nie tylko ustami, ale i sercem. A pozostali ludzie mówią tylko ustami. I nigdy nie przemówią sercem.

– Dlaczego?

– Bo to żywe trupy. Absolutna większość mieszkańców naszej planety to chodzące trupy. Rodzą się martwi, żenią się z martwymi, rodzą martwych, umierają; ich martwe dzieci rodzą nowe trupy – i tak z pokolenia na pokolenie. To kołowrót ich martwego życia. Nie ma z niego wyjścia. A my jesteśmy żywi. Jesteśmy wybrańcami. Wiemy, czym jest język serca, w którym już z tobą rozmawialiśmy. I wiemy, czym jest miłość. Prawdziwa Boska Miłość.

– A co to takiego miłość?

– Dla setek milionów martwych ludzi miłość to po prostu chuć, pragnienie, by posiąść cudze ciało. Dla nich wszystko sprowadza się do jednego: mężczyzna spotyka kobietę, która mu się podoba. Nie zna jej serca, ale jej twarz, figura, chód, śmiech pociągają go. Chce patrzeć na tę kobietę, być z nią, dotykać jej. I zaczyna się choroba pod nazwą „ziemska miłość”: mężczyzna stara się o kobietę, obsypuje ją prezentami, umizga się, przysięga miłość, obiecuje kochać tylko ją jedną. Ona zaczyna odczuwać zainteresowanie jego osobą, potem sympatię, potem jej się wydaje, że to właśnie ten człowiek, na którego czekała. W końcu zbliżają się na tyle, że gotowi są dokonać tak zwanego „aktu miłości”. Zamknąwszy się w sypialni, rozbierają się, kładą do łóżka. Mężczyzna całuje kobietę, ściska jej piersi, leży na niej, wbija w nią swój członek, sapie, stęka. Ona jęczy najpierw z bólu, potem z pożądania. Mężczyzna wypuszcza w łono kobiety swoje nasienie. I zasypiają w pocie, wyjałowieni i zmęczeni. Potem zaczynają żyć razem, poczynają dzieci. Namiętność stopniowo ich opuszcza. Zamieniają się w maszyny: on zarabia pieniądze, ona gotuje i sprząta. W tym stanie mogą przeżyć do samej śmierci. Albo zakochać się w kimś innym. Rozstają się i z niechęcią wspominają przeszłość. A wierność przysięgają nowym wybrankom. Zakładają nową rodzinę, płodzą nowe dzieci. I znów stają się maszynami. Ta choroba nazywa się ziemską miłością. Dla nas zaś to największe zło. Bo my, wybrańcy, znamy inną miłość. Jest ogromna jak niebo i piękna jak Światłość Pierwotna. Nie opiera się na płytkiej sympatii. Jest głęboka i silna. Ty, Hram, poczułaś małą cząstkę tej miłości. Tylko jej dotknęłaś. To dopiero pierwszy promień wielkiego Słońca, dotykający twego serca. Słońca o imieniu Boska Miłość Światłości.

Chciałam o coś zapytać, ale nagle wyciągnął do mnie rękę. I ujął moje dłonie. Nawet nie zdążyłam nic powiedzieć, a on zamknął oczy. I jakby zasnął.

Nagle w sercu – szturch!

I wszystko było jak wtedy w pociągu. Tylko jeszcze mocniej. Jakbym w odmęt wpadła, cała, z głową – aż świeczki mi w oczach stanęły. Jakby mi wystrzelił z pistoletu prosto w serce.

A potem zaczęło się coś zupełnie innego. Jakby zaczął wlec moje serce po schodach do góry. A ono uderzało o każdy schodek. Ale za każdym razem inaczej, jakby każdy schodek był zupełnie inny, zupełnie z czego innego zrobiony.

I to było tak słodkie i niezwykłe, że po prostu umierałam ze szczęścia.

A on dalej wlecze moje serduszko i wlecze.

Wyżej i wyżej.

I to jest coraz słodsze i słodsze.

A potem – raz! Ostatni stopień. Najsłodszy.

I nagle pojęłam sercem, że tych schodków jest dwadzieścia trzy.

Ale ich nie liczyłam. Pojęłam to sercem.

I wtedy on przestał. A ja – jak siedziałam, tak siedzę. Wszystko wkoło płynie, a serce po prostu płonie żywym ogniem. I nie mogę mówić.

Wtedy on mówi do mnie:

– Teraz rozmawiałem z tobą językiem serca. Wcześniej wszyscy mówili ci sercem tylko parę słów. Ale wszystkich słów serca jest dwadzieścia trzy. Ja ci je wszystkie powiedziałem. Teraz znasz wszystkie.

A ja siedzę, ruszyć się nie mogę, tak mi dobrze. Nigdy w życiu nie było mi tak dobrze. I nagle wszystko zrozumiałam. I rozpłakałam się. Ale tak, że aż mnie całą zmogło: padłam na podłogę i ryczę na cały głos. A on wstał i pogłaskał mnie po głowie.

– Płacz, siostro.

Ryczę. Ale tak ryczę, jak nigdy: całą mnie wywraca na lewą stronę.

Zawołał kogoś, zanieśli mnie do sypialni. A ja wiję im się na rękach jak wąż, wylewam strugi łez!

Zanieśli mnie do sypialni, rozebrali, położyli. A ja się tak rozryczałam, że nie mogę przestać. Zanoszę, no, zanoszę się od płaczu, aż do utraty przytomności, całkiem jakbym umierała. W końcu się ocknęłam: gdzie jestem? Leżę plackiem w łóżku. Ledwie trochę mi przejdzie – i znów w płacz. I znów całą mnie skręca. I znów ryczę do nieprzytomności.