Выбрать главу

– Wczoraj?

– Tak.

– To naturalne.

– Dlaczego?

Mer odwróciła do niego twarz.

– Bo urodziłeś się na nowo. A poród to ból. I dla rodzącej, i dla nowo narodzonego. Kiedy twoja matka wypchnęła cię z pochwy, okrwawionego, posiniałego, to nie czułeś bólu? Co wtedy zrobiłeś? Rozpłakałeś się.

Łapin patrzył w jej niebieskie oczy pod lekko opuchniętymi powiekami. Źrenice miały ledwie dostrzegalną żółtawozieloną obwódkę.

– To znaczy, że wczoraj na nowo się narodziłem?

– Tak. My to nazywamy przebudzeniem.

Łapin spojrzał na jej starannie ostrzyżone jasne włosy. Ich koniuszki leciutko drgały w takt ruchu auta.

– I ja się przebudziłem?

– Tak.

– A… kto śpi?

– Dziewięćdziesiąt dziewięć procent ludzi.

– Dlaczego?

– Trudno to wyjaśnić w kilku słowach.

– A kto… nie śpi?

– Ty, ja, Frop, Haro. Bracia, którzy cię wczoraj budzili.

Wjechali na Sadowe Kolco. Ulicę blokował ogromny korek.

– No tak – westchnął kierowca. – Niedługo po centrum będzie można poruszać się tylko piechotą…

Obok mercedesa utknął brudny żiguli-dziewiątka. Za kierownicą siedział gruby chłopak. Jadł cheeseburgera. Papierowe opakowanie drapało go w spłaszczony nos.

– A ten, który… tam został? – zapytał Łapin.

– Gdzie?

– No… wczoraj… co z nim? Też się przebudził?

– Nie. Umarł.

– Dlaczego?

– Bo był pusty. Jak orzech.

– A co… to nie człowiek?

– Człowiek. Ale pusty. Śpiący.

– A ja nie jestem pusty?

– Ty nie jesteś. – Mer wyjęła z torebki paczkę gumy do żucia. Rozpieczętowała. Wyciągnęła jedną. Podała kierowcy. Ten przecząco pokręcił głową. Poczęstowała Łapina.

Sięgnął automatycznie. Rozpieczętował. Spojrzał na różowy listek. Kilkakrotnie dotknął nim dolnej wargi.

– No to… ja…

– Co, Ural?

– Już… pójdę.

– Jak chcesz. – Mer kiwnęła głową do kierowcy.

Mercedes zahamował. Łapin ziewnął nerwowo. Wymacał gładką i chłodną rączkę przy zamku. Pociągnął. Z trudem otworzył drzwi. Wysiadł. Wszedł między samochody.

Kierowca i Mer odprowadzili go długimi spojrzeniami.

– Dlaczego wszyscy uciekają? – zapytał kierowca. – Sam też uciekłem.

– To normalna reakcja. – Mer znów zaczęła żuć gumę. – Myślałam nawet, że spróbuje wcześniej.

– Cierpliwy… Dokąd teraz jedziemy?

– Do Żaro.

– Do biura?

– Tak. – Zerknęła na tylne siedzenie.

Zgięty różowo-matowy listek wciąż leżał na granatowej gładkiej skórze.

Ser szwajcarski

Łapin szedł. Potem zaczął biec. Z trudem podnosił nogi. Krzywił się. Przyciskał rękę do piersi. Przeciął ulicę.

I nagle.

Ból.

W mostku.

Jak wyładowanie elektryczne.

Krzyknął. Poczuł ból w łokciach. W żebrach. W skroniach. Jęknął. Zgiął się. Osunął na kolana.

– Dziwka…

Zatrzymał się przy nim dobrze ubrany mężczyzna.

– Co jest?

– Dziwka… – powtórzył Łapin.

– Życie? Fakt.

Łapin wstał z wysiłkiem. Pokuśtykał w stronę Patriarszych Pruclów. Tutaj już dawno stopniał śnieg. Mokry chodnik. Wiosenne miejskie nieczystości nad stawem.

Powoli dotarł do Dużej Bronnej. Wyszedł na bulwar. Usiadł na ławce. Odchylił się na wilgotne, twarde oparcie.

– Chuj… nia… chujnia…

Podeszła brudna staruszka. Zajrzała do kosza na śmieci. Ruszyła dalej.

Łapin wyjął portfel. Wyciągnął dolary. Przeliczył: 900.

Przeliczył ruble: 4500. I własne stare 70.I metalowy piątak.

Rozejrzał się wokół. Mijali go ludzie. Jedni szli szybko. Inni bez pośpiechu. Chłopak z dziewczyną pili po drodze piwo.

– Tak trzymać… – Łapin wyjął pięćsetrublowy banknot i schował portfel.

Wstał ostrożnie. Ale ból ustał.

Dobrnął do budki. Kupił butelkę piwa Bałtika. Poprosił o otwarcie. Wypił od razu połowę. Odetchnął. Otarł łzy. Skierował się do metra. Na placu Puszkina było pełno ludzi. Łapin dopił piwo. Ostrożnie postawił butelkę na marmurowej balustradzie. Zaczął schodzić po schodach. Zatrzymał się. Pomyślał: „Ki chuj?”

Zawrócił. Wyszedł na Twerską. Podniósł rękę. Od razu zatrzymały się dwa samochody. Brudnoczerwony. I zielony. Czyściejszy.

– Czertanowo – powiedział Łapin do kierowcy brudnoczerwonego.

– No i co?

– Co?

– Co, co! Sto pięćdziesiąt!

Łapin kiwnął głową. Usiadł obok kierowcy.

– Którędy?

– Przejazdem Sumskim.

Kierowca ponuro poruszył wąsami. Włączył muzykę. Złą. Ale głośną.

Po godzinie niezbyt szybkiej jazdy samochód podjechał pod sześciopiętrowy blok. Łapin zapłacił. Wysiadł. Wspiął się na czwarte piętro. Otworzył drzwi kluczem. Wszedł do ciasno zastawionego przedpokoju. W mieszkaniu pachniało kotem i smażoną cebulą.

– A-a-a… wszelki duch… – Z kuchni wyjrzał ojciec, coś przeżuwał.

– No proszę! – Wyjrzała matka. – A myśmy już mieli nadzieję, że przeprowadziłeś się do Kijanki…

– Cześć – burknął Łapin. Zdjął kurtkę. Dotknął opatrunku, sprawdzając, czy nie widać przez koszulkę. Spojrzał w owalne lustro: widać. Poszedł do swojego pokoju.

– Wszystko już zjedliśmy, nie spiesz się! – krzyknęła matka. Zaśmiali się oboje z ojcem.

Łapin popchnął nogą drzwi z napisem: „FUCK OFF FOREVER!” W pokoju panował półmrok: półki na książki, stół z komputerem, wieża hi-fi, góra płyt kompaktowych. Na ścianie plakaty: „Matrix”, naga Lara Croft z dwoma pistoletami, Marylin Manson jako gnijący na krzyżu Chrystus. Nieposłane łóżko. Syjamski kot Neron drzemał na poduszce.

Na oparciu krzesła wisiały trzy koszule. Łapin zdjął czarną. Włożył ją na T-shirt. Ostrożnie wyciągnął się na łóżku. Głośno ziewnął:

– U-a-a-a-a-a-kur-wa-a-a-a-a!

Neron podniósł się niechętnie. Podszedł do niego. Łapin podmuchał mu w ucho. Neron zrobił unik. Zeskoczył na starą wykładzinę dywanową. Wyszedł z pokoju.

Łapin popatrzył na duże usta Lary Croft. Przypomniał sobie pielęgniarkę.

– Har… Hara? Lara. Klara.

Uśmiechnął się. Pokręcił głową. Z siłą wypuścił powietrze, nie rozwierając nierównych zębów.

Przez półotwarte drzwi zajrzała matka: 43 lata, tęgawa, kasztanowe włosy, dość młoda twarz, szare legginsy, czarno-biały sweter, papieros.

– No co, naprawdę nie jesteś głodny?

– Zjem coś. – Łapin zapinał koszulę.

– Zabalowaliście wczoraj?

– Yhy…

– I tak trudno było zadzwonić?

– Yh-y-y-y. – Łapin poważnie kiwnął głową.

– Gnojek. – Matka wyszła.

Łapin leżał. Patrzył w sufit. Poskubywał stalową sprzączkę paska.

– Nie będę dwa razy odgrzewać! – krzyknęła matka z kuchni.

– Wali mnie to… – Machnął ręką. Potem spróbował się podnieść. Ból wykrzywił mu twarz. Ciężko odepchnął się od łóżka. Wstał. Poczłapał do kuchni. Matka zmywała naczynia.

Na stole stał talerz z kawałkiem pieczonego kurczaka. I gotowanymi ziemniakami. Stała też salaterka z kiszoną kapustą. I talerz z kiszonymi ogórkami.

Łapin szybko zjadł kurczaka. Ziemniaków nie dojadł. Popił wodą.

Poszedł do dużego pokoju. Podniósł słuchawkę. Wybrał numer.

– Kieła? Cześć. Mówi Jurka Łapin. Daj mi Gienkę. Giena, to ja. Słuchaj, ja… tego… muszę z tobą pogadać. Nie, nic… Muszę się po prostu poradzić. Nie, nie o to biega. To… tego. Coś innego. Teraz? Oki. Aha.

Odłożył słuchawkę. Wyszedł do przedpokoju. Zaczął naciągać kurtkę. I omal nie krzyknął z bólu:

– Ożeż, kurrrr-waaaa…

– A ty co, znowu wychodzisz? – Matka brzęczała talerzami.

– Do Gienki, na chwilę…

– Kupisz chleb?

– Aha.

– Dać ci pieniądze?

– Mam.

– O, to nie wszystko przepiliście?

– Nie wszystko.

Łapin wyszedł z mieszkania. Trzasnął drzwiami. Poszedł do windy. Zatrzymał się. Stał przez chwilę. Odwrócił się. Zszedł schodami na trzecie piętro. Przystanął na klatce schodowej. Kucnął. Zapłakał. Łzy popłynęły mu po policzkach. Najpierw łkał bezdźwięcznie. Drżały mu ramiona, chude ręce przyciskał do twarzy. Potem zaszlochał głośno. Z ust wyrywały mu się pojedyncze chlipnięcia. Z ust. I z nosa. W końcu rozryczał się na całego. Płakał długo.