Выбрать главу

— Bynajmniej, panie.

Prestimion wpatrywał się w chłopca, który z kolei patrzył na niego z ciekawym wyrazem twarzy, składającym się w równych częściach z szacunku i przekory. I — tak, na Boginię! — bez wątpienia był synem swojego ojca. Prestimion widział przed sobą twarz starszego Barjazida! W napiętych rysach chłopca widać było dziką determinację i ognisty upór Venghenara Barjazida. Ale jego twarz nie miała wszystkich cech ojca. Brak w niej tej diabelskiej przebiegłości, pomyślał Prestimion, nie odbija się na niej obłudna subtelność Venghenara Barjazida, w oczach chłopca nie ma zdrady. Z czasem nabędzie tych wszystkich cech, nie ma co do tego wątpliwości. A może stary Barjazid stworzył ulepszoną wersję samego siebie, może chłopiec potrafi lepiej ukrywać ciemność, którą ma środku.

— Doczekam się jakichś wyjaśnień? — spytał po chwili milczenia. — Czy będziemy tu tak stać?

Ale Dekkeret nie pozwolił się poganiać. Był uparty, miał własny rytm i nie pozwolił się z niego wybić.

— Dobrze znam tego chłopca, mój panie. Pierwszy raz spotkałem go, gdy przebywałem na Suvraelu, podczas podróży przez pustynię, kiedy jego ojciec dla rozrywki zabawiał się moim umysłem. Kiedy odebrałem jego ojcu maszynę do kradzieży snów i oświadczyłem, że zabieram ją i jego na Górę Zamkową, by pokazać Koronalowi i Radzie, to ten chłopiec namawiał starego Barjazida do współpracy. „Powinniśmy pojechać”, mówił, „to nasza wielka szansa”.

— Szansa, by wprowadzić zamęt na Zamku, tak?

— Nie, panie. Wcale nie. Stary jest łajdakiem. Jest zły do szpiku kości. Ale chłopiec, którego tu widzisz, to coś zupełnie innego.

— Doprawdy?

— Niech sam ci powie — zaproponował Dekkeret.

Prestimion poczuł jak opadają mu powieki. Najbardziej na świecie pragnął, by ci dwaj wyszli i pozwolili mu się wyspać. Ale nie, musi dotrzeć do sedna tej tajemnicy. Gestem pozwolił młodemu Barjazidowi mówić.

— Mój panie… — zaczął chłopiec.

Spojrzał na Prestimiona, potem na Dekkereta, potem znów na Prestimiona. To ciekawe, pomyślał Prestimion, jak zmienia się jego twarz, gdy na nas patrzy. Dla Prestimiona przybierała ona wyraz głębokiego szacunku, wręcz służalczy, ale była to reakcja okazjonalna, mechaniczna, charakterystyczna dla wielu poddanych, gdy znaleźli się w obecności Potęgi Majipooru, nic poza tym. Prestimion miał wrażenie, że widzi nawet cień urazy, ukrytą niechęć, by w pełni zaakceptować władzę, jaką ma nad poddanym Koronal.

Kiedy Dinitak Barjazid patrzył na Dekkereta, oczy chłopca rozbłyskiwały ogniem, świadczącym o prawdziwej czci. Zdawał się być zahipnotyzowany wewnętrzną mocą Dekkereta, jego charyzmą i siłą. Może to dlatego, że są sobie bliżsi wiekiem, pomyślał Prestimion. Widzi we mnie kogoś ze starszego pokolenia. Był to tylko kolejny niepokojący dowód na przemijanie jego młodzieńczej energii, spowodowane zaledwie kilkoma latami u szczytu władzy.

— Mój panie — powiedział młody Barjazid — kiedy wraz z ojcem przybyłem na Zamek, miałem nadzieję, że zaofiarujemy ci maszynę snów, oddamy się na twoje usługi i do czegoś przydamy. Ale zamiast tego przez jakieś nieporozumienie zostaliśmy uwięzieni. Sprawiło to, że mój ojciec bardzo zgorzkniał, choć wiele razy mu powtarzałem, że musiała to być tylko przykra pomyłka.

Tak, pomyślał Prestimion. I nawet wiem, czyja.

— Potem uciekliśmy. Dzięki pomocy dawnego znajomego ojca, ale zamieszani w to byli również ludzie prokuratora Ni-moya. Jak wiecie, ma on swoje wpływy wśród gwardii zamkowej. — Słysząc to, Prestimion i Dekkeret wymienili spojrzenia, ale nic nie powiedzieli. — Dlatego uciekliśmy do prokuratora, który zdawał się być naszym jedynym sprzymierzeńcem — mówił dalej chłopak. — Udaliśmy się do jego obozu na półwyspie Stoienzar. Tam dowiedzieliśmy się, że prokurator planuje wypowiedzieć wojnę tobie, panie i jego wysokości Pontifexowi, i zostać panem świata.

To określenie dobrze brzmi, pomyślał Prestimion. Pan świata. Przemawia do wyobraźni. Nie ma wątpliwości, że chłopak ćwiczył tę mowę przez wiele tygodni.

A jednak nie potrafił się skupić. Zalała go kolejna fala zmęczenia. Zdał sobie sprawę, że zaczął się rytmicznie kiwać w przód i w tył, by nie zasnąć.

— Mój panie? — powiedział chłopak. — Dobrze się czujecie, panie?

— Jestem tylko trochę zmęczony, to wszystko. — Prestimion zebrał wszystkie siły, oprzytomniał na ile był w stanie. Chłopiec musiał być bardzo bystry, skoro w środku własnej opowieści zauważył, że słabnę, pomyślał. Nalał sobie wody. — Ile masz lat, chłopcze?

— Szesnaście skończę w przyszłym miesiącu, sir.

— Szesnaście. To ciekawe. W porządku, mów dalej. Powiedziałeś, że Dantirya Sambail chce być panem świata.

— Kiedy to usłyszałem powiedziałem do ojca, że nie ma tam dla nas przyszłości, tylko narobimy sobie kłopotów. Powiedziałem też: „Nie powinniśmy uczestniczyć w tej rewolcie. Koronal zniszczy Dantiryę Sambaila, a nas razem z nim”. Ale on jest człowiekiem gniewnym i pełnym goryczy. Nie złym człowiekiem, tylko właśnie gniewnym. Jego dusza płonie z nienawiści. Nie wiem, dlaczego. Kiedy powiedziałem, że powinniśmy opuścić obóz Dantiryi Sambaila, uderzył mnie.

— Uderzył?

Prestimion nawet teraz widział wściekłość w oczach chłopca.

— Zaiste, mój panie. Uderzył mnie, jakbym był zwierzęciem, które ugryzło go w stopę. Powiedział, że jestem głupcem i dzieckiem, że nie widzę, po której stronie leży prawdziwa korzyść… nieważne, co mówił, mój panie. Nic miłego. Tej nocy opuściłem obóz prokuratora i przedarłem się przez dżunglę — po raz kolejny chłopiec spojrzał na Dekkereta tym samym, pełnym uwielbienia wzrokiem. — Usłyszałem, mój panie, że książę Dekkeret przebywał w mieście Stoien. Postanowiłem więc go odnaleźć i zaciągnąć się na służbę u niego.

— U niego, tak? — powiedział Prestimion. — Nie u mnie, lecz u niego. Jakże musi ci to schlebiać, Dekkerecie. Powinienem raczej powiedzieć: książę Dekkerecie. Skoro wszyscy uważają, że nim jesteś, może trzeba ci będzie nadać ten tytuł, kiedy wrócimy na Zamek, nie uważasz?

Na nieruchomej zazwyczaj twarzy Dekkereta pojawił się wyraz zdumienia.

— Mój panie, nigdy nie aspirowałem…

— Nie, nie. Wybacz mi sarkazm, Dekkerecie. — Muszę być naprawdę bardzo zmęczony, skoro mówię takie rzeczy, pomyślał. Znowu spojrzał na Dinitaka Barjazida. — Tak więc, dalej. Ruszyłeś przez dżunglę…

— Tak, mój panie. To nie była przyjemna podróż, mój panie. Ale musiałem ją odbyć. Czy mam to teraz pokazać, książę Dekkerecie? — zapytał, patrząc w bok.

— Tak, pokaż.

Chłopiec podniósł jutowy worek, który cały czas leżał u jego stóp. Wyjął z niego skomplikowany, metalowy przedmiot, zrobiony z delikatnie splecionych prętów i kabli z różnych metali, ze złota, srebra, miedzi i może jeszcze dwóch innych, wyłożony kamieniami i kryształami, szafirami, szmaragdami i chyba hematytami, po wewnętrznej stronie mający ramę z kości słoniowej. Był nieco podobny do korony, a może do jakiegoś magicznego przyrządu, jakby rohilli, choć był dużo większy. Prestimion domyślił się, co to za urządzenie.

— To jest — powiedział chłopiec z dumą, wyciągając rękę z przedmiotem w kierunku Prestimiona, by mógł go dokładniej obejrzeć — jedna z trzech działających maszyn snów. Zabrałem ją z namiotu mojego ojca w dżungli i przyniosłem tutaj. Chcę pokazać wam, jak można jej użyć w walce z rebeliantami.

To spokojne stwierdzenie uderzyło Prestimiona jak grom z jasnego nieba.

— Mogę zobaczyć? — zapytał, gdy nieco się opanował.