— Oczywiście, mój panie.
Podał ją Prestimionowi. Był to piękny, lśniący przedmiot, skomplikowany i elegancko zaprojektowany, niewiele cięższy od piórka, który sprawiał wrażenie, jakby pulsował od zamkniętej wewnątrz potęgi.
Prestimion zdał sobie sprawę, że nie był to pierwszy raz, kiedy widział coś takiego. W czasie wojny domowej, kiedy stali obozem na łąkach Marraitis za zachód od rzeki Jhelum w przededniu wielkiej bitwy, którą mieli tam stoczyć, wszedł do namiotu Vroona Thalnapa Zelifora i zobaczył, jak ten operuje podobnie skonstruowanym przedmiotem. Vroon powiedział wtedy, że to maszyna, która pozwala wzmacniać fale pochodzące z ludzkich umysłów, czytać ich najgłębsze myśli i umieszczać w ich głowach swoje własne. Z czasem ją udoskonalił, a potem wpadła w ręce Venghenara Barjazida, a teraz… teraz…
Prestimion gwałtownie podniósł instrument do własnego czoła.
— Mój panie, nie! — krzyknął młody Barjazid.
— Nie? Dlaczego?
— Najpierw konieczne jest przeszkolenie. W przyrządzie, który trzymasz, zamknięta jest olbrzymia moc. Jeśli założy się go ot tak, można zrobić sobie krzywdę.
— Ach. Może i tak. — Podał maszynę chłopcu, jakby miała wybuchnąć.
Czy to możliwe, że ten młodzik faktycznie przyniósł mu broń, która mogła dać mu nadzieję na stłumienie powstania? Do Dekkereta powiedział:
— Jak myślisz, co tu mamy? Czy chłopcu można zaufać? A może to jakiś nowy podstęp Dantiryi Sambaila, który nam go tu przysłał?
— Zaufaj mu, panie — powiedział Dekkeret. — Och, błagam cię, Lordzie Prestimionie, zaufaj mu!
12
Podróżni, wracający ze Stoien na Górę Zamkową, zaczynali drogę na wschód przejazdem wzdłuż wybrzeża do Treymone, gdzie mogli wsiąść na łódź, żeglującą w górę rzeki Trey i płynąć nią tak daleko, jak się dało. Potem trzeba było zakręcić na północ, aby ominąć ponurą pustynię otaczającą miasto Metamorfów, Velalisier. Trasa prowadziła do szerokiej, żyznej doliny Iyann, którą podróżowało się aż do Trzech Rzek, gdzie Iyann skręcała na północ. Tutaj podróżny odbijał lekko na południe, wkraczał na trawiastą równinę zwaną Doliną Gloyn i przejeżdżał przez zachodnią część centralnego Alhanroelu aż do centrum handlowego w Sisivondal. Tam dochodziła główna droga z Góry. Od Sisivondal jechało się prosto aż do podnóży wielkiego szczytu.
Na drogę do domu Prestimion wyposażył Varaile i Akbalika w najobszerniejszy model latacza. Jechali w jego pełnym poduszek, wygodnym wnętrzu, podczas gdy niezmordowani skandarscy kierowcy prowadzili duże, śmigłe pojazdy tuż nad powierzchnią drogi. Towarzyszyła im uzbrojona eskorta złożona ze Skandarów w sześciu opancerzonych, wojskowych ścigaczach. Trzy z nich jechały z przodu, trzy za nimi. Miały chronić ich przez wszelkimi problemami, jakie mogli napotkać po drodze. Wprawdzie nikt przy zdrowych zmysłach nie podniósłby ręki na małżonkę Koronala, ale zdrowie psychiczne stawało się w tych okolicach towarem deficytowym i Prestimion nie zamierzał ryzykować. Od czasu do czasu latacze zatrzymywały się na krótki postój, by uzupełnić zapasy w mijanej wiosce lub miasteczku. Varaile widziała dzikie, obłąkane twarze, spoglądające na nich i słyszała ostre, łamiące się krzyki szaleńców. Skandarzy jednak utrzymywali wszystkich tych ludzi w bezpiecznej odległości.
Byli teraz za Gloyn i przejeżdżali przez nieznane im miejscowości o nazwach takich jak Drone, Hunzima czy Gannamunda. Dla Varaile ta część podróży była łatwa. Spodziewała się większych niewygód, zwłaszcza, że z każdym dniem zbliżał się moment przyjścia na świat księcia Taradatha. Ale poza tym, że przybierała na wadze, że rosnący brzuch ciążył jej coraz bardziej i poza pojawiającymi się z rzadka bólami nóg, ciąża nie miała wielkiego wpływu na jej samopoczucie. Varaile nigdy nie zastanawiała się nad macierzyństwem — nie miała nawet kochanka, zanim Prestimion wpadł w jej życie jak tornado i porwał ją ze sobą — ale była wysoka, silna i młoda i widziała teraz, że zniesie bez trudu wszelkie wyzwania bycia matką.
Za to Akbalik… nie było wątpliwości, że podróż na wschód bardzo go męczyła.
Zakażenie robiło się chyba coraz poważniejsze. Nic jej oczywiście nie mówił, nie poskarżył się ani słowem. Ale jego czoło przez większość czasu lśniło od potu, jakby miał nieustanną gorączkę. Czasami widziała, jak z bólu gryzie dolną wargę albo odwracał się od niej i jęczał, a Varaile udawała, że nic nie słyszy. Widziała, że dla Akbalika ważne było zachowanie pozorów jeśli nie dobrego zdrowia, to przynajmniej zdrowienia. Ale wszyscy widzieli, że tylko udaje.
Jak poważnie był chory w rzeczywistości? Czy jego życie mogło być zagrożone?
Varaile wiedziała, że Prestimion miał do Akbalika duży szacunek. Uważał go za podporę tronu. Nie należało nawet wykluczać tego, że widzi w nim swego prawdopodobnego następcę, gdyby coś stało się staremu Confalume’owi i Koronal musiał przenieść się na inny tron.
— Koronal musi zawsze myśleć o sukcesji — mówił jej nie raz i nie dwa. — W każdej chwili może zostać Pontifexem i nie będzie dobrze dla niego, jeśli nie znajdzie zawczasu kogoś, komu mógłby oddać Zamek.
Jeśli Prestimion już wybrał człowieka, który zajmie jego miejsce w takim przypadku, nic jej o tym nie powiedział. Koronalowie nie lubili, jak się zdawało, rozmów o tych sprawach, nawet z własnymi żonami. Ale Varaile już wiedziała, że Septach Melayn, choć kochany przez Prestimiona bardziej niż ktokolwiek inny, był zbyt kapryśny, by można mu było powierzyć tron, a Gialaurys, drugi wielki przyjaciel Prestimiona, był zbyt łatwowierny i za mało bystry.
Więc kto? Navigorn? Był silny, ale cierpiał z powodu czegoś, co mogło być początkami szaleństwa. Był też Dekkeret, obiecujący, zdolny i pełen zapału. Ale on był o dziesięć lat za młody do podjęcia obowiązków Koronala. Zapewne byłby przerażony, gdyby Prestimion miał jutro zwrócić się do niego i zaproponować mu koronę gwiazd.
Został więc tylko Akbalik. Utracenie go z powodu głupiego ugryzienia kraba byłoby straszliwym ciosem we wszystkie plany Prestimiona. Zwłaszcza w tych trudnych czasach, kiedy kłopoty wyrastały zewsząd jak grzyby.
Wkrótce będziemy w Sisivondal, pomyślała Varaile. To było duże miasto, jej ojciec miał w nim magazyny, bank i spółkę pakującą mięso. W takim mieście musieli być kompetentni lekarze. Czy uda się namówić Akbalika, by leczył się u któregoś z nich? Trzeba było załatwić to bardzo delikatnie.
— Akbalik był tak wrażliwy, że kiedyś wszyscy chodziliśmy do niego po rady — powiedział jej Prestimion. — Ale ta rana go zmieniła. Stał się obrażalski i gniewny. Musisz teraz bardzo uważać, żeby go nie obrazić.
Varaile sama miała powody, by nalegać na postój w Sisivondal i na wizytę lekarską. Zastanawiała się, czy urazi go propozycja, by przy okazji pozwolił lekarzom obejrzeć swoją nogę.
Spróbuje. Musiała.
Od Sisivondal dzieliło ich nadal wieleset mil. Nie pora jeszcze na poruszanie tego tematu.
Siedzieli koło siebie w ciszy, godzinami patrząc jak za oknami przesuwa się płaski, monotonny, suchy krajobraz zachodniej części centralnego Alhanroelu.
— Potrafisz mi powiedzieć, czy stoczono tu jakąś bitwę podczas wojny domowej? — zapytała w końcu Varaile, tylko po to, żeby w ogóle rozmawiać.
Akbalik spojrzał na nią dziwnie.
— Skąd miałbym to wiedzieć, pani?
— Myślałam…
— Że brałem w niej udział? Tak pewnie jest, pani. Ale nie pozostały mi żadne wspomnienia. Wiesz, dlaczego tak jest, prawda?