Выбрать главу

Tak. Dinitak obrócił się w bok, na chwilę zamarł, skulony, zadrżał od stóp do głów i zaczął upadać.

Dekkeret, stojący u boku Prestimiona, krzyknął i ruszył do chłopca z tą samą szybkością, którą pokazał kilka lat wcześniej, gdy szaleniec z sierpem wyskoczył z tłumu w Normork. Dinitak, obracając się, upadał. Dekkeret doskoczył do niego, złapał go za ramiona i delikatnie opuścił na podłogę.

Ostatnim, konwulsyjnym ruchem przed upadkiem Dinitak zrzucił hełm i przez jeden straszny moment maszyna leciała przez pokój. Prestimion niemal bez zastanowienia schwycił ją, gdy przelatywała obok, złapał ją dwoma zakrzywionymi palcami. Przez moment trzymał ją w dłoni i patrzył w zdumieniu.

Potem zrozumiał, co należało zrobić w tej chwili kryzysu.

— Teraz moja kolej — powiedział. Nie czekając na reakcję innych, uniósł hełm wysoko nad głowę, na chwilę spojrzał w górę i założył go.

Nie był to pierwszy raz. Upierał się przy swoim tak długo, aż w ciągu dwóch ostatnich tygodni Dinitak Barjazid dał mu trzy lekcje obsługi urządzenia. Dowiedział się bardzo niewiele, zaledwie posmakował możliwości. Nauczył się z grubsza, jak korzystać z jego przełączników i odbył krótkie wycieczki do zewnętrznych warstw umysłów Dinitaka i Dekkereta. Nie miał jednak okazji spróbować użyć tego przedmiotu na większą odległość.

Teraz będzie ją miał.

— Pomóż mi, jeśli możesz — poprosił Dinitaka, leżącego bezwładnie na podłodze, opartego o Dekkereta. — Jak mogę znaleźć Stoienzar?

— Najpierw potencjometr wznoszenia pionowego — powiedział chłopiec. Jego głos, słaby i piskliwy po wysiłku, był ledwo słyszalny. — W górę. W górę i na zewnątrz. Stamtąd można wybrać drogę.

W górę i na zewnątrz? Łatwo było mówić. Ale co… jak…

Cóż, od czegoś trzeba zacząć. Prestimion dotknął potencjometru wznoszenia pionowego, przekręcił go leciutko i natychmiast wyniosło go w górę. To było jak ujeżdżanie błyskawicy. Albo startującej rakiety. Jego umysł wyleciał do góry z nieskończoną prędkością przez stalowoniebieską opaskę, która była atmosferą, w ciemność poza nią i leciał w kierunku słońca.

Wielkie i złotozielone, wisiało przed nim w pustce kosmosu, przerażająco blisko, strzelając na wszystkie strony płomieniami. W jego oszałamiającym świetle Prestimion widział Majipoor daleko pod sobą, maleńką kulę, obracającą się powoli. Poszarpany szczyt Góry Zamkowej wystawał z jego boku i wyglądał jak igiełka, ale Prestimion wiedział, że była to gigantyczna igła, przebijająca się przez powietrze, które otulało świat i wyciągnięta daleko w ciemność, panującą poza nim.

Planeta odwróciła się i Góra Zamkowa zniknęła mu z oczu. Lśniąca, niebieskozielona przestrzeń pod nim była Wielkim Morzem, którego brzegi widziało tylko niewielu podróżników. Oglądał wybrzeże Zimroelu, Wyspę Snu, Archipelag Rodamaunt, a teraz Prestimion, zawieszony w bezczasie pośród gwiazd, zobaczył znowu Alhanroel, tym razem część od strony Zimroelu. Z miejsca gdzieś nad środkiem Morza Wewnętrznego widział go wyraźnie przed sobą. Długie, ciągnące się na południe wybrzeże i smukły, wystający jak kciuk półwysep.

Jestem za wysoko, powiedział do siebie. Muszę zejść niżej. Straciłem za dużo czasu. Gdy ja szybowałem w przestrzeni, na Majipoorze mijały lata, wieki. Bitwa się skończyła, świat poszedł dalej, już opowiedziano historię mojego panowania.

Straciłem za dużo czasu, muszę zejść niżej.

Poszybował w dół. Z zaskakującą łatwością poruszał się w kierunku wybrzeża Alhanroelu.

Teraz spokojnie. To jest miasto Stoien. Wszyscy w nim teraz jesteśmy, choć ja jestem też tutaj. Teraz muszę poruszać się na wschód wzdłuż południowego wybrzeża. Tak. Półwysep. Dżungla.

Z odległości milionów mil doszedł go głos Dinitaka Barjazida.

— Szukaj ognistego punktu, panie. Tam ich odnajdziesz.

Ognisty punkt? Co to niby miało oznaczać?

Przed nim był tylko chaos. Im bardziej Prestimion zbliżał się do powierzchni półwyspu, tym mniej rozumiał. Udało mu się jednak znaleźć potencjometr poziomy hełmu i przebijał się przez gruby całun oparów i ciemności, który go otaczał, przecinał go jak żywy miecz, a zagubienie powoli zamieniało się w jasność. Wysiłek był niebywały. Mózg mu płonął. Wkraczał teraz w strefę ochronnej tarczy Venghenara Barjazida. Wokół niego niebem wstrząsały wielkie fale wybuchowej siły, musiał walczyć, by nie spaść jak meteoryt do morza, które falowało i pieniło się jak świeże mleko tuż pod nim.

Odzyskał równowagę. Utrzymywał ją teraz idealnie. Wślizgnął się głębiej w ciemną, zalegającą niżej barierę, próbował przebić się na jej drugą stronę.

Zobaczył tam płonące światło.

Ognisty punkt, tak, dokładnie tak, jak powiedział młody Barjazid, płonąca sfera jasności, przeświecająca przez niepojętą chmurę, która wciąż go otaczała.

— Są tam! — zawołał. — Tak! Tak! Widzę ich! Ale jak mam…

Wtem Prestimion poczuł wsparcie, przyjazne ramię, pomagające mu utrzymać równowagę. Wyczuł obecność matki, sięgającej ku niemu z pomocą diademu, dotyka jego umysłu, użycza swej siły i mądrości. Z kolei ona polegała pewnie na instrukcjach, które szeptał jej Dinitak Barjazid.

Teraz droga przed nim była wolna.

Za pomocą jednego z delikatnych potencjometrów na hełmie, skupił umysł na ognistym punkcie, a jego blask słabł i ciemniał i teraz Presitmion bez trudu widział obóz w dżungli, jakby stał na ziemi w samym jego środku. Namioty, stosy broni, ogniska, latacze i wierzchowce.

Czyimi oczyma go oglądał? Odpowiedź przyszła natychmiast. Rozejrzał się w umyśle swojego nosiciela i szybko odnalazł jasny rdzeń wrogości, płonący straszliwie. Zadrżał, kiedy go poczuł, ponieważ natychmiast zrozumiał, że dotyka duszy zastępcy prokuratora, znienawidzonego Mandraliski.

Przebywanie w jego umyśle było podobne do pływania w morzu lawy. Mandralisca nie mógł go zranić, nie mając jednego z hełmów, ale jakikolwiek kontakt z tym człowiekiem był ohydnym doświadczeniem, którego nie należało przeciągać.

Prestimion wyrwał się. Mandralisca odszedł, zataczając się, i zniknął.

Chcę Venghenara Barjazida. A potem Dantiryi Sambaila.

— Matko? Pomóż mi znaleźć człowieka w hełmie.

Nie było takiej potrzeby. Venghenar Barjazid sam znalazł i zaatakował intruza w obozie.

Pierwszy ruch obronny przyszedł szybko i niespodziewane. Prestimion poczuł się, jakby uderzono go w tył głowy i w żołądek. Wciągnął powietrze i zatoczył się, chwiejąc się pod ciosami. Desperacko walczył o oddech, ale Barjazid nie odpuszczał. Miał potężniejszy hełm. I opanował go po mistrzowsku, a Prestimion był nowicjuszem.

Prestimion, ze świadomością podzieloną pomiędzy pokój w Stoien, gdzie przebywał z matką, Dekkeretem, Dinitakiem i Maundigandem-Klimdem, a polaną w dżungli Stoienzaru zaczął w pierwszej chwili wściekłego ataku wątpić, czy jest jakikolwiek sposób, by powstrzymać tę brutalną napaść. Zdawało się rzeczą pewną, że zostanie pokonany.

Ale wtedy pchnął tak, jak pchał Mandraliskę i Barjazid jakby ustąpił pod naciskiem. Prestimion pchnął znów, mocniej i tym razem moc furii Barjazida zmalała, albo dlatego, że Prestimion skutecznie go odrzucił, albo może tamten wycofał się i zbierał siły do ostatecznego ciosu. Niezależnie od przyczyn, ten moment spokoju dał Prestimionowi chwilę tak potrzebnego wytchnienia.

Wiedział jednak, że to nie potrwa długo. Widział małego człowieczka, jakby naprawdę przed nim stał: wąskie usta, cwane oczka, na szyi stary naszyjnik z kiepsko dopasowanych kości smoka morskiego, a na głowie hełm snów. Barjazid wyglądał na bardzo pewnego swego. Oczy błyszczały mu złą radością. Prestimion nie wątpił, że szykował się do drugiego, decydującego uderzenia.