Выбрать главу

Na jego powitanie wyszedł hrabia Meglis, daleki krewny Irama, zabitego w wojnie domowej; Prestimion prawie go nie znał. Był to mężczyzna śniady, szeroki w ramionach, przysadzisty i tęgi, mocno stojący na krótkich nogach, przez co przypominał nieco rezydencję, której był teraz gospodarzem. Miał nieprzyjemne, małe, przekrwione oczy oraz uderzająco szerokie szczerby między przednimi zębami zarówno w górnej szczęce, jak i w dolnej. Wygląd oraz poza, jaką przyjął czyniła go nieprzyjemnie podobnym do Dantiryi Sambaila; Prestimionowi byłoby znacznie milej widzieć na jego miejscu dobrodusznego, zawsze pogodnego, rudowłosego hrabiego Irama, zwycięzcę wielu zawodów w powożeniu rydwanami i więcej niż kompetentnego łucznika.

Ale Iram zginął służąc Korsibarowi, podobnie jak jego brat, smukły, zręczny Lamiran, a wygłoszone przez tego hrabiego Meglisa powitanie wydawało się ciepłe i szczere. Stał na najniższym stopniu pałacu z szeroko rozłożonymi ramionami i tym swoim szczerbatym uśmiechem dawał do zrozumienia, że jest wielce, bezgranicznie zachwycony perspektywą goszczenia na kolacji swego władcy.

Prestimion wysiadł z latacza. Gialaurys stał tuż przy jego lewym ramieniu, zdolny, szarooki Akbalik, bratanek księcia Serithorna, po prawej, jak przystało dowódcy gwardii. Ku wielkiemu zaskoczeniu dostojnego gościa, hrabia Meglis nawet nie drgnął. Protokół nakazywał mu podejść do Koronala, a nie odwrotnie, lecz on, nadal szeroko uśmiechnięty, z radośnie rozłożonymi ramionami, pozostawał nieruchomy dwadzieścia, może nawet trzydzieści kroków od nich, jakby spodziewał się, że to Prestimion wbiegnie po schodach, by rzucić mu się w objęcia.

Cóż, dlaczegóż nie miał tak stać, ten niewątpliwy głupiec? Co człowiek, wypchnięty na niebosiężne szczyty władzy przez niemal jednoczesną śmierć Irama i jego brata, nagle, bez przygotowania, mógł wiedzieć o dworskim protokole? A jednak ktoś powinien był go przeszkolić. Prestimion nie cenił wprawdzie dworskich formalności, nie mógł jednak wykonać pierwszego kroku, zaś Meglis najwyraźniej nie pojmował, czego się od niego wymaga.

Tak więc obaj nie ruszali się z miejsca, choć mijające chwile wydawały się ciągnąć w nieskończoność i Prestimion właśnie nabierał przekonania, że zostaną tak do końca świata, kiedy zdarzyło się coś nieoczekiwanego. Wysoki, kobiecy głos z tłumu zawołał „Panie! Panie!”, zwracając jego uwagę na ładną wysoką kobietę, właściwie dziewczynę, piętnasto-, może szesnastoletnią, wybiegającą z pierwszego rzędu, rzucającą się w jego kierunku. Dziewczyna trzymała w dłoni dekoracyjną wiązankę: szkarłatne i złote halatingi, jaskrawożółte morigoiny, ciemnozielone trymoniony i mnóstwo innych kwiatów, których nie potrafił nawet nazwać, połączonych ze sobą w bardzo piękny sposób.

Straż przesunęła się natychmiast, stając przed nim murem, Prestimiona rozbawiła jednak jej śmiałość. Potrząsnął głową, po czym skinął na nią pozwalając, by się zbliżyła. Skoro tęgi, obrzydliwy hrabia Meglis nadal czeka na niego jak idiota, z rozpostartymi ramionami i sztucznym uśmiechem na ustach, skoro najwyraźniej gotów jest tak czekać do końca świata, to przecież — pomyślał — miłe i odwracające uwagę będzie przyjąć piękne kwiaty od pięknej dziewczyny.

Bo rzeczywiście była wyjątkowo atrakcyjna: szczupła, wysoka — znalazła się dość blisko, mógł więc ocenić, że jest odrobinę wyższa od niego — z gęstymi, kręconymi złotorudymi włosami opadającymi na policzki i lśniącymi szarofiołkowymi oczami. Na jej ślicznej twarzy malował się uroczy wyraz jednocześnie strachu, nabożnej czci, radosnego oczekiwania i — tak! — miłości. Inaczej nie sposób było tego nazwać. Nigdy jeszcze w niczyich oczach nie widział takiego uwielbienia.

Podając mu wiązankę drżała na całym ciele.

— Jakie piękne — powiedział Prestimion, przyjmując kwiaty z jej rąk. — Dziś w nocy postawię je przy łóżku.

Dziewczyna zaczerwieniła się, palcami drżących rąk uczyniła gest rozbłysku gwiazd, cofnęła, lecz on, urzeczony jej urodą, urokiem niewinności, nie był jeszcze gotów na rozstanie. Zrobił krok w jej kierunku, potem drugi.

— Jak ci na imię? — spytał.

— Sithelle, panie — odpowiedziała schrypniętym głosem, tak przerażona, że ledwie można było usłyszeć ją i zrozumieć.

— Sithelle… Takie piękne imię. Mieszkasz tu, w Normork, prawda? Chodzisz jeszcze do szkoły?

Próbowała odpowiedzieć, ale Prestimion nie zrozumiał, co mówi, bowiem w tym momencie zapanował chaos. Z prącego na królewskie latacze tłumu wyskoczyła druga osoba, chudy, brodaty mężczyzna o dzikim wzroku. Biegł ku niemu tanecznym krokiem, wrzeszczał dziko, wykrzykiwał słowa bez związku, niedokończone i splątane, prawdziwy bełkot szaleńca. W prawej wzniesionej ręce trzymał sierp, błyszczący, ostry. Od Prestimiona dzieliła go tylko dziewczyna. Słysząc krzyki odwróciła się odruchowo, zrobiła krok i dosłownie wpadła na mężczyznę.

— Uważaj! — krzyknął Prestimion.

Ale Sithelle nie miała szans. Napastnik bez wahania uderzył ją sierpem, szybki, gwałtowny lecz niedbały gest, jakby chciał tylko usunąć ją z drogi. Upadła na bok i skuliła się, leżąc na chodniku. Kopała konwulsyjnie, mocno, kurczowo przyciskała do gardła ręce. Z przedziwną jasnością, nachodzącą człowieka w chwili tragedii, Prestimion widział strugi krwi, wyciekające spomiędzy jej palców.

W sekundę później szaleniec wyrósł przed nim, wznosząc nad głowę krwawy sierp. Gialaurys i Akbalik błyskawicznie zorientowali się w zagrożeniu, podbiegli, lecz przy Koronalu wcześniej pojawił się mocno zbudowany młody mężczyzna imponującego wzrostu. Wyprysnął z tłumu tuż za szaleńcem, dopadł go i, działając bez namysłu, z godną podziwu szybkością, chwycił jego prawy nadgarstek, wykręcił mu rękę. Sierp upadł na chodnik z cichym brzękiem, podskoczył i odsunął; nie był już groźny. Młodzieniec zacisnął na szyi zamachowca drugie ramie, zacisnął je bezlitośnie i skręcił. Rozległ się niegłośny trzask, ciało zwiotczało, a on odrzucił je na bok jak szmacianą lalkę.

Ukląkł przy dziewczynie; krew zalała jej szyję i pierś, Sithelle nie poruszała się już. Na widok rany jęknął głośno, z rozpaczą. Szok i żal sparaliżowały go, ale opanował się szybko, delikatnie wziął ciało na ręce i znikł w tłumie.

Całe to straszne wydarzenie nie trwało dłużej niż kilka sekund. Prestimionowi zakręciło się w głowie, ale, choć z trudem, odzyskał panowanie nad sobą.

Akbalik, ponury, z nieruchomą twarzą, stał nad ciałem niedoszłego zabójcy, opierając o nie czubek miecza, jakby spodziewał się, że wstanie i znów zacznie wymachiwać sierpem. Strażnicy wystąpili przed zdumiony tłum mieszkańców Normork, zasłaniając Koronala przed ich spojrzeniem. Gialaurys wyrósł nagle tuż przed nim, wielki jak ściana.

— Panie! — krzyknął. — Nic ci się nie stało, panie?

Prestimion skinął głową; był w szoku, ale sierp nawet się do niego nie zbliżył. Odwrócił się i szybkim krokiem wspiął się po schodach ku miejscu, w którym Meglis stał nieporuszony, gapiąc się przed siebie wytrzeszczonymi oczami utopionego habbagoga. Wraz ze swymi najbliższymi współpracownikami znikł w pałacu. Ktoś przyniósł mu puchar schłodzonego wina, wypił je duszkiem. Nie mógł przepędzić sprzed oczu obrazu zakrwawionego ciała umierającej, a być może martwej dziewczyny. I ten oszalały morderca: dzikie wycie, nieprzytomne oczy, lśniące ostrze sierpa. Gdyby nie przypadek, gdyby nie stanęła przed nim ta dziewczyna, to prawdopodobnie on leżałby martwy na placu. Ocaliła go… ona i ten wielki chłopak, który złapał zamachowca za rękę.

Jakie to dziwne — pomyślał — być celem zamachu. Czy jakiś Koronal zginął kiedyś zamordowany? Na oczach tłumu, z gardłem poderżniętym przez zabójcę? Szczerze wątpił, bo zaprzeczało to wszelkiemu rozsądkowi. Koronal jest wcieleniem świata, zabójstwo Koronala to jak zniszczenie kontynentu, zatopienie, powiedzmy, całego Alhanroelu. Próbę przejęcia tronu przez Korsibara Prestimion był niemal w stanie zrozumieć, oto książę wysuwa pretensje, jakkolwiek by były fałszywe, do tego, co jest prawem innego księcia. Ale to… to było coś nowego. To było szaleństwo, pustka w czyjejś duszy skłaniająca do stworzenia pustki w świecie. Prestimion podziękował Bogini za to, że zamach się nie udał. I nie tylko za to, że żyje, nie, dziękował za świat. Świat nie zniósłby śmierci Koronala padającego na bruk ulicy jak zarżnięte zwierzę.

Odwrócił się, spojrzał na Akbalika.

— Znajdź tego chłopca i przyprowadź go tu, natychmiast. Dowiedz się także, co z dziewczyną.

A Gialaurysa spytał: „Co z zamachowcem?”.

— Nie żyje, panie.

— Niech to! Nie chciałem, żeby zginął, Gialaurysie. Powinno się go zatrzymać i przesłuchać.

Akbalik wychodził już z komnaty, ale usłyszawszy te słowa przystanął w drzwiach.

— Na to nic się już nie poradzi, panie. Skręcono mu kark. Stałem nad trupem.

— No to dowiedzcie się przynajmniej, kim był. Czy tylko samotnym szaleńcem, czy może mamy tu do czynienia ze spiskiem?

Meglis podszedł do nich chwiejnie. Wygłaszał jakieś durne przeprosiny, bełkotał, błagając Lorda Koronala o wybaczenie „za nieszczęśliwy wypadek”. Prestimion uznał, że godny jest tylko pogardy. Kolejne nieszczęście, ściągnięte na świat przez Korsibara: kwiat arystokracji Majipooru zginął w wojnie, za wiele wspaniałych tytułów dostało się chłopcom i głupcom.

Późnym popołudniem do pałacu wrócił Akbalik. Był z nim młody człowiek, ten, który ocalił Prestimionowi życie.

— To Dekkeret — przedstawił go Akbalik. — Dziewczyna była jego kuzynką.

— Była?

— Umarła niemal natychmiast — powiedział chłopiec. Głos drżał mu lekko, był blady, nie ośmielał się spojrzeć Koronalowi w oczy. Odczuwał żal, wielki żal, to było oczywiste, a jednak potrafił doskonale kontrolować uczucia. — Taka straszna strata… Była moją najlepszą przyjaciółką. Od tygodni nie mówiła o niczym innym tylko o twych odwiedzinach, panie. I o tym, jak bardzo pragnie znaleźć się blisko ciebie, panie, kiedy do nas przyjedziesz. Sądzę, że cię kochała.

— Ja też tak sądzę. — Prestimion skinął głową. Zmierzył młodego człowieka długim, uważnym spojrzeniem; niewątpliwie wywierał on wrażenie. Dawno temu nauczył się, że są ludzie, których talenty i możliwości widoczne są na pierwszy rzut oka, a Dekkeret bez wątpienia należał do tej kategorii. Sprawiał wrażenie inteligentnego, wrażliwego, silnego duszą i ciałem. A także, zapewne, ambitnego. Mimo ciężaru, jakim była dla niego straszna śmierć ślicznej kuzynki, zachowywał się wzorowo.

Do głowy wpadła mu pewna myśl.

— Ile masz lat, Dekkerecie? — spytał.

— Skończyłem osiemnaście w dzień czwarty.

— Chodzisz do szkoły.

— Jeszcze dwa miesiące, panie.

— A potem?

— Nie podjąłem decyzji, panie. Być może służba rządowa? Na Zamku, jeśli się uda, albo dla Pontyfikatu. Ojciec jest kupcem, podróżującym od miasta do miasta, ale mnie to nie odpowiada. — Zmienił temat, jakby mówienie o sobie nie wydawało mu się interesujące. — Człowiek, który zabił moją kuzynkę… co z nim będzie, panie?

— On nie żyje, Dekkerecie. Obawiam się, że skręciłeś mu głowę trochę za mocno.

— Ach! Nie zawsze potrafię kontrolować własną siłę. Czy to źle, że go zabiłem, panie?

— Szczerze mówiąc chciałem mu zadać kilka pytań, dowiedzieć się, dlaczego czuł do mnie nienawiść. Ale w zaistniałej sytuacji trudno mieć do ciebie pretensje o to, że nie potraktowałeś go z jakąś wyjątkową delikatnością. To dobrze, że potrafisz poruszać się tak szybko, jak to nam pokazałeś. A o karierze na Zamku mówisz poważnie, chłopcze?

Dekkeret zaczerwienił się.

— Och, panie! O, tak! Tak! Tak! Niczego w życiu nie pragnę tak bardzo, jak właśnie tego!

— Gdyby wszystko dało się załatwić tak łatwo, jak to — Prestimion uśmiechnął się do niego przyjaźnie, a potem spojrzał na Akbalika. — Ten młody człowiek powróci na Zamek w naszym towarzystwie. Zostanie wpisany na listę rycerzy kandydatów. Dopilnuj, by przeszedł naukę w trybie przyspieszonym. Przygarniesz go pod swoje skrzydła. Oddaję ci go pod opiekę, Akbaliku. Nadaj mu właściwy kierunek.

— Dobrze się nim zaopiekuję, panie.

— O to właśnie mi chodzi. Kto wie, może właśnie dziś znaleźliśmy nowego Koronala? Co o tym sądzisz? Zdarzały się już i dziwniejsze rzeczy.

Twarz Dekkereta płonęła. Mrugał szybko, raz za razem, jakby tak zdumiewające spełnienie najfantastyczniejszych marzeń doprowadziło go do łez, z którymi czuł się zmuszony walczyć. Lecz i teraz potrafił się opanować niemal natychmiast. Przyklęknął przed Koronalem z wielką godnością, uczynił gest rozbłysku gwiazd, podziękował opanowanym, nieprzesadnie donośnym głosem.

Prestimion łagodnie kazał mu powstać.

— Poradzisz sobie między nami, wiem o tym — powiedział. — I bardzo, bardzo mi przykro z powodu twojej kuzynki. Zamieniłem z nią zaledwie kilka słów, ale to wystarczy, bym mógł wyobrazić sobie, jak wspaniałą musiała być dziewczyną.

Nie były to puste słowa. Upiorne, bezsensowne morderstwo ślicznego dziecka obudziło w nim ponure wspomnienia. Wyprostował się i zwrócił do Gialaurysa.

— Poinformuj Meglisa — polecił — że dzisiejszy bankiet zostaje odwołany, bo dureń pewnie sam na to nie wpadł. Lekką kolację zjem u siebie. Nie chcę się z nikim widzieć ani rozmawiać, czy to jasne? Rano wracamy na Zamek.