Выбрать главу

— W drogę — powiedział głośno. — Marnujemy czas.

— My mamy latacze, oni wierzchowce — przypomniał mu Gialaurys. — Prędzej czy później ich dopędzimy.

— Zdobędą latacze w ten sam sposób, w jaki zdobyli wierzchowce.

* * *

Tereny za Vrambikat okazały się niemal niezamieszkane, były tu tylko rzadko rozrzucone małe miasteczka, od czasu do czasu trafiało się także na obozy imperialnych wojsk, odbywających manewry. Na grzbietach flankujących drogę wzgórz stały samotne wieże strażnicze. Nikt nie spotkał przejeżdżających niedawno dwóch mężczyzn na wierzchowcach i nic dziwnego, nietrudno było przemknąć się tu pod osłoną nocy. Przez dwie kolejne noce Prestimion i Gialaurys śnili ten sam sen, w którym wyczuli, że uciekinierzy przemieszczają się wytrwale na drodze leżącej bezpośrednio przed nimi.

— W sny trzeba wierzyć — powiedział Gialaurys. Prestimion nie miał zamiaru z nim dyskutować.

Przed ich oczami przewijały się niezwykłe cuda. Długie szkarłatne jezioro zmieniło się w cienki pasek, widoczny daleko po ich prawej ręce, a potem znikło, lecz niemal natychmiast zastąpiły je bladozielone góry, a po drugiej stronie, na północy, wędrowcy widzieli łańcuch niewielkich, idealnie kolistych jeziorek, czarnych jak najczarniejszy onyks i jak on błyszczących, rozciągających się w trzech rzędach jak okiem sięgnąć. Zupełnie tak, jakby to ręka wielkiego artysty rozłożyła je w krajobrazie uważnie i bardzo troskliwie.

Cudowne widoki w niegościnnej krainie.

— Nazywają je „Tysiąc oczu” — oznajmił Galielber Dorn. — Ziemia przy nich jest całkowicie jałowa. Przed nami nie ma żadnych osiedli. Nie ma nawet dzikich zwierząt, bo żadna żywa istota nie jest w stanie znieść tej czarnej wody. Pali skórę niczym ogień, a wypicie jej oznacza śmierć.

Cztery dni później dotarli nad krawędź wijącej się, nieprawdopodobnie głębokiej rozpadliny, ciągnącej się na południowy wschód aż po horyzont, tam gdzie ziemia zbiegała się z niebem. W stojącym wysoko słońcu jej groźne, pionowe ściany lśniły złotym blaskiem.

— Rów Żmii — wyjaśnił Vroon. — Ma trzy tysiące mil długości, może więcej. Głębi nie da się zmierzyć. Jej dnem płynie rzeka o zielonej wodzie, ale chyba nikomu nie udało się jeszcze zejść po tych ścianach ma sam dół.

Przejeżdżali przez las drzew o długich, powyginanych kanciasto, czerwonych igłach grających na wietrze jak harfy. Widzieli miejsce, gdzie strumienie gorącej wody spadały z urwiska wysokiego na tysiąc stóp, i miejsce cynobrowych wzgórz i purpurowych parowów, przez które biegły nici pajęczyny mocne jak liny, i miejsce, gdzie szkarłatna, czysta energia wulkanu niezmordowanie biła w niebo z trójkątnego otworu w ziemi.

Wszystko to było na swój sposób fascynujące, zgoda, ale na tej wspaniałej ziemi nie spotykali nikogo. Rządziła nią przede wszystkim przerażająca cisza. Dantirya Sambail mógł być wszędzie… bądź nigdzie. Czy kontynuowanie tak beznadziejnego pościgu miało w ogóle jakiś sens? Prestimion zaczynał powoli rozważać możliwość powrotu. Było z jego strony nieodpowiedzialnością podążać dalej wyłącznie z ciekawości. Na Zamku czekały go ważne sprawy, a te poszukiwania… nie zanosiło się na to, by mieli odnieść sukces.

I nagle udało im się dowiedzieć czegoś o uciekinierach.

— Dwaj mężczyźni na wierzchowcach? — spytał flegmatyczny wieśniak o płaskiej twarzy, mieszkający w osadzie ulokowanej na skrzyżowaniu dwóch dróg, którymi nie podróżował nikt. Odnalazł go Maundigand-Klimd. Nie sprawiał wrażenia zdziwionego tym, że nagle pojawił się przed nim Su-Suheris, ale też wydawało się, że nic nie jest w stanie go zdziwić. — Byli tu. Jeden wysoki, chudy, a drugi starszy, grubszy. Minęło dziesięć, dwanaście, może czternaście dni. — Wyciągnął rękę. — Jechali na wschód.

Wschód, wschód, zawsze wschód.

Droga wydawała się ciągnąć w nieskończoność.

Jechali dalej. Przynajmniej widoki były niezwykle piękne, powietrze nieskazitelnie czyste, pogoda łagodna, wiatry umiarkowane. Ziemia sprawiała wrażenie żyznej. Zachwycał każdy kolejny, złotozielony wschód słońca. Tylko że nie istniały tu miasta, wyłącznie rozrzucone rzadko maleńkie osady, odległe od siebie nawzajem o dziesiątki mil. Ich mieszkańcy otwierali usta ze zdumienia na widok wysoko urodzonych podróżnych i procesji ich błyszczących, ozdobionych emblematem rozbłysku gwiazd lataczy.

Przecież to nie do pomyślenia — powtarzał sobie Prestimion — by po tysiącach lat kolonizacji planety istniało na niej tyle wolnego miejsca i to nie na jakimś odludziu, lecz w odległości zaledwie kilku tygodni drogi od Zamkowej Góry. Wiedział, że ogromne połacie środkowego Zimroelu pozostają niezagospodarowane, ale widzieć te ogromne ziemie, pozostające niemal w cieniu Góry… nie tego się spodziewał, nie oczekiwał niczego aż tak dziwnego. I zawstydzającego. Człowiek uczył się tu prawdziwego znaczenia słowa „przestrzeń”; od tysięcy lat kolonizowany Majipoor nadal oferował aż nadto przestrzeni na ekspansję.

Te ziemie z pewnością dałoby się zyskownie zagospodarować. Kolejny pomysł do zrealizowania w przyszłości — pomyślał. Jakby nie miał tylu planów na przyszłość.

Droga, którą jechali, szeroka, dobrze utrzymana, prosta, odchylała się nieco na południe, choć nadal wiodła w kierunku wschodnim. Odległości dzielące wioski jeszcze się powiększyły, same wioski zaś składały się z krytych trzciną chatek, otoczonych niechlujnymi warzywnikami. Zielone łąki i lasy ustąpiły ciemnym plamom dzikiego pustkowia na północy i linii skalistych, błękitnych wzgórz na południu, zaś przed nimi otwierała się kraina zielonych traw, strumieni i małych jezior, cicha, spokojna, kusząca.

Były także oznaki świadczące o tym, że nie jest ona aż tak bukoliczna, jak mogłoby się wydawać. Nad ich głowami często przelatywały stada ciemnoskrzydłych drapieżnych ptaków, khestrabonów zapewne, lub nawet większych od nich i groźniejszych surastrenów, z długimi żółtymi szyjami wyciągniętymi na pełną długość i głodnymi ślepiami obserwującymi uważnie wszystko, co działo się poniżej. Od czasu do czasu widzieli, jak daleko, prawie na horyzoncie, nurkowały po dwa i trzy, zapewne po to, by porwać z ziemi jakieś bezradne stworzenie. Nie brakowało tu też przerażających owadów, żuków dwukrotnie większych od jaja thuvny, z sześcioma długimi na cal rogami na głowie, czarnymi kadłubami i sprawiającymi niesamowite, groźne wrażenie czerwonymi plamami na skrzydłach. Cała ich armia, na pół mili długa, pojawiła się pewnego ranka na poboczu drogi. Maszerowały w rzędach po pięć, klekocząc przeraźliwie wielkimi dziobami.

Gialaurys zapragnął poznać ich nazwę.

— To calderoule — powiedział Vroon. — W dialekcie wschodniego Alhanroelu oznacza to „plujące jadem”, bo podrażnione wyrzucają żrący kwas nawet na dziesięć stóp. Biada temu, którego trafią w usta lub nozdrza.

— Zdaje się, że to piękne miejsce nie jest tak urocze, jak mogłoby się zdawać — zauważył Abrigant, a Prestimion przekazał kierowcom podążających za nimi lataczy rozkaz, by nikt z nich nie wysiadał, póki nie zostawią calderouli daleko za sobą.

Jeśli chodzi o powszechne tu rośliny, to w niczym nie przypominały one tych, do których Prestimion i jego towarzysze byli przyzwyczajeni. Confalume jako Koronal bardzo interesował się botaniką, podobnie jak wieloma innymi rzeczami i Prestimion często spacerował z nim po szklarniach, których kilka kazał wybudować na Zamku, podziwiając piękne i dziwne rośliny, sprowadzone ze wszystkich zakątków świata. Mijał czas i coś z tej pasji przeszło także na niego. Na jego prośbę Galielber Dorn nazywał wiele roślin, które wpadały im w oczy, niektóre nazywał księżycowym pnączem, inne carrionfury. Niskie, pękate chwasty nazywały się mikkusfleur, a białe pnie porośnięte owocami jak kule zielonego nefrytu to drzewa kammoni. Być może Vroon wymyślał te egzotyczne nazwy, być może istniały one rzeczywiście, przyszedł jednak czas, kiedy zabrakło mu słów i na kolejne pytania ciekawskich, których coś szczególnie zainteresowało, odpowiadał wyłącznie wzruszeniem ramion.