Trzeciego dnia z największym żalem musieli wyjść ze swojej kryjówki. Przed budynkiem czekał na nich królewski latacz, mający zabrać ich na Zamek, a tysiące ludzi wszystkich stanów i pozycji, zarówno tych, którzy przybyli do Morpin Wysokiego na wakacje, jak i tych, którzy mieli spełniać ich zachcianki, krzyczało:
— Persimmon! Varaile! Persimmon! Varaile! Niech żyją Persimmon i Varaile!
Potem trzeba było wrócić do pracy. Prestimion musiał zająć się milionem spraw, składających się na rządzenie, a Varaile czekało ciężkie zadanie prowadzenia królewskiego domu.
By to dla nich trudny okres. We wcześniejszych latach Prestimion, jako prawa ręka Lorda Confalume’a, miał wiele okazji, by dowiedzieć się, jak wiele obowiązków dźwiga na barkach Koronal, ale w jakiś sposób nigdy sobie tego w pełni nie uświadomił. Confalume, człowiek silny i zdrowy, sprawiał, że wszystko wyglądało prosto. Dla niego niekończące się, rutynowe obowiązki były tylko przerwą w prawdziwej pracy, którą było wyrażanie wielkości królestwa i jego monarchy poprzez wspaniały program rozbudowy. Nakazał budować fontanny, place, pomniki, pałace, drogi, parki i porty. Zaprojektowany z przepychem Tron Confalume’a i zachwycająca sala, w której stał, miały symbolizować rządy Confalume’a przez następne stulecia. Nawet po czterdziestu latach bycia Koronalem, gdy wycofał się z aktywnego rządzenia do własnego świata magów i zaklęć, wciąż wykazywał ten sam świetny gust i witalność. Tylko jego najbliżsi wiedzieli, jak zmęczony był naprawdę pod koniec rządów i jaką ulgę odczuł, gdy zmarł stary Pontifex Prankipin i on sam mógł przenieść się do Labiryntu i żyć tam w spokoju.
Prestimionowi też nie brakło witalności, ale był innym człowiekiem niż Confalume. Z Confalume’a energia płynęła nieprzerwanym, spokojnym strumieniem, jak ze słońca. Prestimion, człowiek o temperamencie zmiennym i kapryśnym, ukrywający nieustanne napięcie ducha, działał pod wpływem impulsu; ciężko pracował, po czym przez pewien czas zbierał siły. W ten sposób poradził sobie z powstaniem przeciwko Korsibarowi: najpierw miał miejsce okres oczekiwania, kalkulacji i planowania, a później nagłe kontruderzenie, które zmiotło uzurpatora.
Koronal nie mógł rządzić w ten sposób. Zajmował miejsce na samym szczycie świata, w najbardziej dosłownym znaczeniu tego słowa, i codziennie po zboczach Góry Zamkowej docierały do niego potrzeby, nadzieje, lęki i problemy piętnastu miliardów mieszkańców Majipooru. I chociaż możliwie najwięcej pracy zlecało się innym, to władca ponosił ostateczną odpowiedzialność za każdą podjętą decyzję. Źródłem każdej z nich był władca. On był wcieleniem świata, on uosabiał Majipoor.
Czy Korsibar zdawał sobie z tego sprawę, gdy tak niemądrze postanowił uczynić się Koronalem? Czy może myślał, że bycie królem to niekończące się turnieje i uczty, i nic poza tym? Może i tak? Był bardzo płytkim człowiekiem.
Prestimion nie potrafiłby stać z boku, patrzeć, jak mija czas, a Korsibar rządzi po swojemu, bez przeszkód. Powodowało nim w równym stopniu poczucie obowiązku wobec świata, jak i pragnienie władzy, bycia Koronalem.
Z tego powodu, choć mógł współpracować z Korsibarem pokojowo i zdobyć sobie miejsce w Radzie za cenę jednego znaku gwiazd i przysięgi wierności, nie potrafił tego zrobić i dlatego Korsibar wtrącił go do Tuneli Sangamora za zdradę, wypowiadając mu tym wojnę. Teraz Korsibara nie pamiętał nikt, to Prestimion był Lordem Koronalem Majipooru. Dlatego siedział tu i przebijał się codziennie przez stosy petycji, decyzji, memorandów i akt Rady, tak grube, że mogłyby zdławić gabroona. Wystarczało to, by niemal z nostalgią wspominał czasy wojny domowej, kiedy żył czystym działaniem, z dala od papierkowej roboty.
Choć nie wszystko, co trafiało na jego biurko, było całkiem rutynowe.
Po pierwsze, epidemia szaleństwa. Po ulicach tysięcy miast chodziły jej bełkoczące ofiary, patrzące na świat niewidzącymi oczami. Większość z nich nie szkodziła nikomu, ale nie wszystkie. Szpitale były pełne wrzeszczących wariatów. Zdarzały się wypadki, kolizje, pożary, nawet morderstwa. Czym było to spowodowane? Prestimion obawiał się, że wie, ale nie mógł o tym z nikim porozmawiać. Ani też nie widział rozwiązania. Sprawozdania o chaosie płynęły nieprzerwaną strugą i ciążyły na jego sercu, ale nic nie mógł poradzić.
Nie mógł też zaradzić odległemu zagrożeniu, które stwarzał jego daleki kuzyn, Dantirya Sambail, straszny przeciwnik, diaboliczny wróg, złowrogi i nieprzewidywalny, wciąż nieuchwytny. Gdzie był? Co planował? Przez te wszystkie miesiące nikt go nie widział ani o nim nie słyszał.
Łatwo i wygodnie było myśleć, że zginął i razem z demonicznym zausznikiem Mandraliską leżeli martwi i gnili w jakimś przydrożnym rowie w południowym Alhanroelu. Ale było to aż nazbyt proste i Prestimionowi nie chciało się wierzyć, że los tak wielkodusznie usunął Dantiryę Sambaila z jego listy kłopotów bez żadnego wysiłku z jego strony. Mimo to, sieć szpiegów na obydwu kontynentach nie zdobywała żadnych informacji.
Prokurator powinien był już wrócić do swego pałacu w Ni-moya, ale ten wciąż pozostawał pusty. Nie pojawił się też nigdzie w południowym ani zachodnim Alhanroelu. To wszystko było nader niepokojące. Prestimion wiedział, że Dantirya Sambail zjawi się ponownie, gdy najmniej będzie tego oczekiwał i kiedy to uczyni, sprawi jak najwięcej problemów. Mógł jednak tylko czekać, wykonywać codzienne obowiązki i czekać. I czekać.
Maundigand-Klimd przyszedł do niego i powiedział:
— Spójrz na to, mój panie.
Su-suheryjski mag miał ze sobą płócienny worek, tak wypchany, jakby przyniósł w nim trzy funty dojrzałych calimbotów prosto z targowiska.
Był poranek Dnia Trzeciego, w którym Prestimion miał zwyczaj udawać się do sali ćwiczeń na sparingi szermiercze z Septachem Melaynem. To zawsze była nieuczciwa walka, bo Septach Melayn miał nad nim osiem czy dziesięć cali przewagi zasięgu ramion, nie wspominając o tym, że był niekwestionowanym mistrzem walki każdym rodzajem ręcznej broni. Teraz jednak najważniejsza dla nich była praca nad utrzymaniem kondycji, ponieważ obaj byli przez większość czasu uwiązani do biurek i dlatego każdego trzeciego dnia tygodnia mierzyli się na palcaty, zaś piątego dnia spotykali się na torze łuczniczym, gdzie przewagę miał Prestimion.
— Co tu masz i czy muszę to oglądać akurat w tej chwili? — zapytał Prestimion niecierpliwie. — Mam spotkanie z Wysokim Doradcą.
— Zajmę ci tylko parę minut, mój panie.
Maundigand-Klimd odwrócił worek do góry dnem i na biurko Prestimiona wypadły trzy tuziny małych, uciętych główek.
Gdy minął pierwszy szok, Prestimion zrozumiał, że były ceramiczne, ale wykonano je realistycznie i z dbałością o szczegóły. Miały szeroko otwarte usta, wytrzeszczone oczy, rozdęte nozdrza, a na szyjach przekonująco ohydne ślady cięcia. Dobrze przedstawiały ludzi, którzy umarli w potwornych męczarniach.