Выбрать главу
* * *

Abrigant, wciąż wyraźnie wstrząśnięty informacją o ślubie Prestimiona, ale i starający się o tym nie myśleć, opowiedział, że rozpoczął podróż udając się na wschód od Sippulgaru wzdłuż aruachozyjskiego wybrzeża Morza Wewnętrznego. Było to paskudne, duszne miejsce. Powietrze było tak wilgotne i gęste, że ledwo dawało się oddychać, osy i mrówki wielkości myszy i nawet dżdżownice miały skrzydła i szczęki, dlatego kiedy dotarli do prowincji Vrist, skręcili w głąb lądu. Po raz ostatni widzieli morze w ponurym vristiańskim porcie Glystrintai. Później znaleźli się w dużo mniej wilgotnej okolicy, w większości niezamieszkałej. Był to gorący płaskowyż, prymitywnie wyglądający, pokryty zmarszczkami poszarpanych wzgórz i zastygłej lawy, pełen różowych jezior, w których mieszkały gigantyczne węże i niespokojnych rzek, zamieszkanych przez potworne, ospałe ryby w kolorze błota, większe od ludzi, które wyglądały, jakby pochodziły z dużo wcześniejszej epoki.

W tej spalonej słońcem, prehistorycznej krainie, gdzie horyzont zawsze był daleki, dzień po dniu panowała okropna cisza, przerywana tylko rzadkimi krzykami szybujących wysoko, paskudnie wyglądających, drapieżnych ptaków, większych nawet od khestrabonów i surastren żerujących na wschodzie. Podróżnicy czuli się, jakby byli pierwszymi ludźmi, którzy badają nieznaną, dziewiczą planetę.

Ale wtedy zobaczyli dym ogniska na horyzoncie. Następnego dnia dotarli do krainy czarnych jak smoła wzgórz pokrytych żyłami lśniącego, białego kwarcu. Żyły tam tysiące Liimenów, wydobywających złoto na końcu świata.

— Prawdziwe złoto tym razem? — zapytał Prestimion. — Po złotych pszczołach, złotych wzgórzach i ścianach ze złotego kamienia wreszcie miejsce, gdzie można znaleźć prawdzie złoto?

— Tak, metal — powiedział Abrigant. — To były kopalnie prowincji Sethem, gdzie Liimeni pracują jak niewolnicy pod morderczym słońcem. Proszę, sam zobacz. — Sięgnął do jutowego plecaczka, który przyniósł ze sobą do sali tronowej i wyciągnął trzy cienkie, kwadratowe płytki ze złota, na których wybito symbole geometryczne. — Dali mi je, ale nawet nie wiem, ile są warte. Górników to chyba nie obchodziło. Wykonują po prostu swoją pracę, jakby byli maszynami.

— Kopalnie Sethem — powtórzył Prestimion. — Złoto musi się skądś brać. Nigdy o tym nie myślałem.

Wyobraził sobie długie rzędy Liimenów pracujących w jałowym, kamienistym terenie; dziwnych, na nic się nie skarżących, gruboskórnych stworów o szerokich, płaskich głowach w kształcie młotów i trzech ognistych oczach, świecących jak węgle w kraterach głęboko osadzonych oczodołów. Kto ich zebrał i zaprowadził w tamto miejsce? O czym myśleli podczas długich dni swojego niesamowitego znoju?

Skarb ukryty był pod kwarcem; to w jego żyłach, zatopionych w skale, można było znaleźć drobiny złotego pyłu. Liimeni, opowiadał Abrigant, wydobywali je, rozpalając ogniska na czarnych skałach, po czym wylewając zimną wodę i ocet na rozgrzany kamień, by móc z tak powstałych pęknięć wydobywać złoto. Niektórzy pracowali na powierzchni wzgórz, inni głęboko w tunelach, tak niskich, że nie mogli w nich stanąć prosto, pełzali więc po ziemi, przyświecając sobie lampami przyczepionymi do czoła. Wreszcie udawało im się zebrać wielkie stosy złotonośnej skały. Wtedy wkraczali inni, którzy kruszyli ją wielkimi młotami, a małe kawałki następnie inni robotnicy mielili w żarnach napędzanych siłą ich mięśni, aż skała miała konsystencję mąki.

Ostatnie stadium polegało na wysypywaniu tak przygotowanego kwarcu na sita i polewaniu wodą, wypłukującą śmieci, pozostawiającą wyłącznie drobiny czystego metalu. Wytapiało się je w piecu, z dodatkiem soli, cyny i otrębów hoikki, przez wiele dni, z czego otrzymywano lśniące bryłki, przekuwane następnie w wąskie cienkie płytki, takie jak te, które otrzymał Abrigant.

— To straszna praca w strasznym miejscu — powiedział. — Ale pracują przez cały dzień, przekopując się przez wielką masę kamienia, by znaleźć odrobinę złota. Tyle pracy tylko po to, by zdobyć złoto! Gdyby tylko było tego więcej, może znaleźlibyśmy sposób, by zmienić je w pożyteczne żelazo albo miedź. Ale mamy tylko to i możemy co najwyżej robić z niego ozdoby.

— A po Sethem — spytał Prestimion — dokąd się udaliście?

— Dalej na wschód — odparł Abrigant. — W głąb prowincji Kinorn, która może i nie jest prawdziwą pustynią, ale i tak poraża niegościnnością, ponieważ prastare ruchy ziemi poskładały ją tak, że przejazd przez nią przypomina podróż po gigantycznym sicie. Jechaliśmy przez kolejne wzgórza i zawsze ukazywało nam się nowe, jeszcze bardziej strome. Rzucało nas w lataczach jak na morzu. Ten siniec, Prestimionie… uderzyłem się w głowę, kiedy nasz pojazd się przewrócił i już myślałem, że to koniec. Są tam wsie, Bogini raczy wiedzieć, czemu. Mieszka tam lud trudniący się rolnictwem i sprawiający wrażenie, że niewiele wie o reszcie świata. Mówi trudnym do zrozumienia dialektem. Zimroel był dla nich mitem, nie słyszeli nigdy o jego demonicznym prokuratorze, twierdzili, że słyszeli o Pięćdziesięciu Miastach Góry Zamkowej, o Alaisor, Stoien, Sintalmondzie i Sisivondal, ale chyba znali tylko ich nazwy. Spytałem o Skakkenoir, uśmiechali się i mówili „tak, tak, Skakkenoir” i pokazywali na wschód. Wypowiadali tę nazwę w sposób tak barbarzyński, że w życiu ci go nie powtórzę, ale mówili, że ziemia tam jest jasnoczerwona. W kolorze żelaza, Prestimionie.

— Oczywiście, dokładnie wtedy skończył się okres sześciu miesięcy — rzucił lekko Prestimion — i zawróciłeś, nie zobaczywszy nic więcej?

— Zgadłeś, bracie! Tak właśnie było. Właściwie mieliśmy parę dni zapasu, więc pojechaliśmy odrobinę dalej. I spójrz, Prestimionie! — Znowu sięgnął do plecaczka i wyjął trzy fiolki czerwonego piasku oraz czwartą, zawierającą suche, pokruszone liście jakiejś rośliny. — Niech przebadają ten piasek, sądzę, że jest bogaty w żelazo, jest go tam co najmniej jedna część na dziesięć tysięcy. I te liście! Czy to mogą być metalonośne rośliny Skakkenoir? Tak sądzę, Prestimionie. Znaleźliśmy tylko mały pas czerwonej ziemi, szeroki na najwyżej dwadzieścia stóp, ale sądzę, że to przedsmak krainy Skakkenoir. Na czerwonej ziemi rosło pół tuzina roślinek. Prawdziwe bogactwo leży dalej na wschód, jestem o tym przekonany. Ale oczywiście przysiągłem, że zawrócę w dniu, w którym rozpocznie się siódmy miesiąc i tak uczyniłem. Byłem bardzo blisko. Wierzę w to. Ale przysiągłem, że zawrócę.

— W porządku, Abrigancie. Wyraziłeś się jasno.

Prestimion otworzył fiolkę z liśćmi i wyjął jeden z nich. Zwykły liść, nie było w nim nic metalicznego, łatwiej byłoby otrzymać złoto z lśniących krzewów ze wzgórz Arvyandy, które odbijały promienie słońca, niż żelazo z tego małego, pomarszczonego, brązowego kawałeczka rośliny. Mimo to, należało przeprowadzić badania.

— No i proszę — powiedział Abrigant. — Kopalnie Skakkenoir są twoje. To taka brzydka kraina, Prestimionie, tak odrzucająca upałem i pofałdowanym krajobrazem… Rozumiem, czemu inni poszukiwacze tak łatwo się poddawali. Ale może nie zależało im na znalezieniu krainy żelaza tak bardzo, jak mnie. Wielkie bogactwo czasów Prestimiona, bracie, jest w tych czterech fiolkach.

— Oby tak było. Jeszcze dziś polecę, by je zbadano. Ale nawet, jeśli zawierają żelazo, co wtedy? Nie zajdziemy daleko z odrobiną czerwonego piachu i paroma listkami. Skakkenoir pozostaje nieodkryte.

— Było zaraz za wzgórzem, Prestimionie! Przysięgam!

— Ach, tak, ale czy na pewno?

Abrigant spojrzał na niego gniewnie.

— Pojadę znów i się przekonam. Wezmę duże latacze i więcej ludzi. I tym razem nie będzie sześciomiesięcznych terminów. To straszna kraina, ale pojadę, jeśli tylko zezwolisz na nową ekspedycję. I przywiozę tyle żelaza, ile tylko zapragniesz.