Выбрать главу

— Nie. Masz rację, Nilgirze Sumanandzie. — I, ku własnemu zaskoczeniu, bo przez cały ranek czuła mdłości, dodała: — Przyślij go do mnie. Sama się dowiem, czy to coś, czym warto niepokoić Koronala.

* * *

Było w twarzy i szczerym spojrzeniu Dekkereta coś wielkodusznego i otwartego, co sprawiło, że Varaile natychmiast, instynktownie go polubiła. Był ewidentnie inteligentny, ale nie było w nim cwaniactwa i chytrości. Był dużym, mocno zbudowanym młodym człowiekiem, mógł mieć może ze dwadzieścia lat, a może rok czy dwa więcej. Miał szerokie, potężne ramiona i wyglądał jak ktoś pełen ogromnej siły fizycznej, którą uważnie kontroluje. Jego twarz i ręce były tak opalone, że wyglądały jak wyprawiona skóra, jakby spędził niedawno dużo czasu w gorącym, nieprzyjaznym klimacie.

Powiedziała mu, że Koronal będzie nieobecny jeszcze przez parę dni. Wyraźnie dała do zrozumienia, że nie przerwie wizyty swego męża w Muldemar, o ile nie będzie miała naprawdę dobrego powodu. Zapytała, co dokładnie rycerz kandydat Dekkeret chce powiedzieć Koronalowi.

Dekkeret z początku się wahał. Może zbił go z tropu fakt, że spotkał się z małżonką Lorda Prestimiona, a nie z nim samym, a może to, że owa małżonka była prawie w jego wieku. A może po prostu nie chciał zdradzić swoich informacji komuś, kogo nie znał, w dodatku kobiecie, która nawet nie była członkiem Rady. W każdym razie nie starał się nawet ukryć swojej niepewności co do dalszego zachowania.

Potem jednak zadecydował chyba, że bezpieczniej będzie wszystko opowiedzieć. Trudno mu było zacząć, ale w końcu przeszedł do długiego, chaotycznego wstępu. Powiedział, że książę Akbalik zabrał go jakiś czas temu z misją dyplomatyczną do Zimroelu. Nie powierzono mu żadnego ważnego zadania, ale miał nabrać doświadczenia, gdyż do świty Koronala dołączył dopiero niedawno. Po pewnym czasie spędzonym w Ni-moya załatwił sobie, z powodów, których nie wyjaśnił jasno, tymczasowe przeniesienie w służbę Pontifexa i udał się na Suvrael, by zbadać problem związany z eksportem bydła.

— Suvrael? — powiedziała Varaile. — Żeby ze wszystkich miejsc być wysłanym właśnie tam, to straszne!

— Odbyło się to na moją własną prośbę, pani. Wiem, to nieprzyjemna kraina. Ale odczuwałem potrzebę, by udać się na chwilę w jakieś nieprzyjemne miejsce. Trudno mi będzie to wytłumaczyć.

Dla Varaile brzmiało to tak, jakby specjalnie chciał doświadczyć ogromnych niewygód, może dla oczyszczenia, jako rodzaj aktu pokuty. Ciężko jej było to zrozumieć. Postanowiła jednak nie pytać.

Dekkeret wyjaśnił, że na Suvraelu miał za zadanie odwiedzić miejsce zwane Ghyzyn Kor, stolicę krainy, gdzie hodowano bydło i tam dowiedzieć się o powody spadku produkcji wołowiny. Ghyzyn Kor leżało w sercu otoczonej górami, żyznej strefy pastwisk, położonej sześć czy siedem tysięcy mil w głębi skwarnego kontynentu i całkowicie otoczonej najstraszniejszymi z pustyń. Kiedy dotarł do portu Tolaghai na północnozachodnim wybrzeżu Suvraelu, odkrył, że dotarcie na miejsce nie będzie proste.

Powiedziano mu, że w głąb lądu prowadzą trzy główne drogi. Na jednej z nich szalały akurat straszne burze piaskowe, przez co była nieprzejezdna. Drugą zamknięto dla podróżnych z powodu napadów zmiennokształtnych bandytów. Trzecia, rozpalona droga przez pustynię, wiodąca przez góry w miejscu zwanym Przełęczą Khulag, była ostatnio rzadko używana i w złym stanie. Nikt już tamtędy nie jeździł, jak mówiono, ponieważ droga była nawiedzona.

— Nawiedzona?

— Tak, pani. Powiedziano mi, że przez duchy, które wchodziły w umysł, gdy człowiek spał i kradły jego sny, zastępując je przerażającymi koszmarami. Słyszałem, że niektórzy wędrowcy pomarli na pustyni od własnych złych snów. A za dnia duchy śpiewały gdzieś daleko, myląc drogę, sprowadzając z właściwej ścieżki dziwacznymi odgłosami, aż człowiek gubił się gdzieś w piaskowym pustkowiu i nigdy nie wracał.

— Duchy, które kradną sny — powtórzyła Varaile, zdumiona. Sceptycyzm nie pozwalał jej dawać wiarę tej historii. — Na pewno nie należysz do ludzi, którzy dają się przestraszyć takimi bzdurami.

— Nie należę, pani. Ale wyruszyć samemu w tę paskudną pustynię to co innego, z duchami czy bez. Zacząłem już wierzyć, że moja misja zakończy się całkowitym niepowodzeniem, Ale wtedy spotkałam człowieka, który twierdził, że często przeprawiał się przez Przełęcz Khulag w głąb lądu i nigdy nie miał problemów z duchami. Nie powiedział, że duchów tam nie ma, ale że dysponuje sposobem, by oprzeć się ich mocy. Wynająłem go na przewodnika.

Dekkeret powiedział, że nazywał się on Venghenar Barjazid i był przebiegłym człowiekiem o złej reputacji, zapewne przemytnikiem, który zażądał za swoje usługi niebotycznej sumy. Plan polegał na odwróceniu zwykłego układu snu i czuwania, na podróżowaniu w nocy, a rozbijaniu obozu na palące godziny dnia. Towarzyszył im syn Barjazida, nastoletni chłopak imieniem Dinitak, oraz zajmująca się bagażami Skandarka i Vroon, który znał wszystkie pustynne drogi. Podróżowali rozklekotanym, starym lataczem.

Podczas podróży z Tolaghai na wzgórza, prowadzące do Przełęczy Khulag, nic się nie działo. Dekkeret uznał krajobraz za porażająco brzydki, wypełniony wyschniętymi, kamienistymi korytami rzek, nakrapianą, piaszczystą ziemią i poskręcanymi, kolczastymi roślinami, a stał się jeszcze bardziej nieprzyjazny, gdy przekroczyli przełęcz i znaleźli się na Pustyni Skradzionych Snów. Nigdy nie przypuszczał, że na świecie istnieje miejsce równie straszne, równie surowe, ponure i niegościnne. Mimo to, jak mówił, po prostu przyjął to okrutne, jałowe pustkowie do wiadomości i nie czuł się przerażony. Może nawet, jak przypuszczała Varaile, w jakiś perwersyjny sposób spodobało mu się tam, skoro pojechał do Suvraelu w poszukiwaniu trudów i cierpienia.

Potem zaczęły się nocne koszmary. Właściwie dzienne. Śnił, że leciał w łagodne objęcia Pani Wyspy, stojącej wewnątrz kuli z czystego, jasnego światła. Była to radosna, przepełniona spokojem wizja, ale stopniowo znalazł się samotnie na nagim, szarym zboczu góry i patrzył w martwy, pusty krater. Obudził się drżący od strachu i szoku.

— Śniłeś dobrze? — zapytał go wtedy Barjazid. — Mój syn mówi, że jęczałeś we śnie, przetaczałeś się z boku na bok i łapałeś za kolana. Czy poczułeś dotyk złodziei snów, kandydacie Dekkeret?

Kiedy Dekkeret potwierdził, mały człowieczek zaczął wypytywać go o szczegóły. Rozzłościło to chłopaka i zapytał, czemu ma pozwolić Barjazidowi grzebać w swoim umyśle, ale ten uparł się i w końcu Dekkeret opowiedział, co śnił. Tak, powiedział Barjazid, to było dotknięcie złodziei snów: wdarcie się w umysł, niepokojące nałożenie się obrazów, odebranie sił.

— Zapytałem go — powiedział Dekkeret do Varaile — czy sam kiedyś poczuł to dotknięcie. Powiedział, że nigdy. Podobno był odporny. Jego syna, Dinitaka, zaatakowali tylko raz czy dwa. Nie chciałem wtedy myśleć o stworach, które to robią. Zapytałem tylko, czy sny stają się gorsze, im głębiej wchodzi się w pustynię. Odpowiedział na to, bardzo spokojnie, że tak mu mówiono.

Kiedy wyruszyli o zmierzchu, Dekkeretowi wydało się, że słyszy śmiech w oddali, podzwanianie dzwonków i bicie w koszmarne bębny.

Następnego dnia miał kolejny sen, który rozpoczął się w pięknym zielonym ogrodzie pełnym fontann i oczek wodnych, ale szybko zmienił w koszmar, w którym leżał nagi i bez żadnej osłony pod słońcem pustyni, aż czuł, jak jego skóra zwęgla się i pęka z trzaskiem. Tym razem, gdy się obudził, odkrył, że we śnie odszedł od obozowiska i że leżał w pełnym świetle dnia pośrodku kolonii gryzących mrówek. Nie potrafił znaleźć drogi do latacza i myślał, że umrze, ale w końcu przyszedł po niego Vroon z manierką wody i zaprowadził w bezpieczne miejsce. Podczas tej przygody dosyć wycierpiał, nawet więcej, niż chciał, ale najgorsze, jak powiedział Varaile, nie było ani gorąco, ani pragnienie, ani mrówki, ale cierpienie wynikające z bycia pozbawionym ukojenia, jakie niosą normalne sny i przerażenie, kiedy radosna i kojąca wizja zmieniała się w coś makabrycznego i strasznego.