Выбрать главу

— O czym?

— O nowej podróży.

Po jej twarzy przemknął cień niezadowolenia.

— Znowu gdzieś wyruszasz, Prestimionie?

— Nie ja. My. Tym razem będziesz mi towarzyszyć.

Jej twarz pojaśniała.

— O, to dużo lepiej! A dokąd pojedziemy? Może do Bombifale? Chciałabym je zobaczyć. Albo do Amblemorn? Mówią, że to bardzo dziwne i nietypowe miejsce, z wąskimi, krętymi drogami i prastarymi, brukowanymi ulicami. Zawsze chciałam zobaczyć Amblemorn, Prestimionie.

— Wybieramy się dalej — powiedział jej. — Dużo dalej, bo aż na Wyspę Snu. Nie widziałem mojej matki od koronacji, a ona nigdy nie poznała mojej żony. Już dawno powinniśmy byli pojechać z wizytą. Ona pragnie cię poznać. I mówi, że musi ze mną omówić ważne sprawy. Popłyniemy łodzią w dół Iyann do Alaisor, a stamtąd na Wyspę. O tej porze roku to najlepsza trasa.

Varaile skinęła głową.

— A kiedy wyruszamy?

— Za tydzień? Dziesięć dni? Może być?

— Oczywiście — potem uśmiechnęła się, może trochę smutno. — Koronal nigdy nie zostaje długo na Zamku, prawda, Prestimionie?

— Później będzie mnóstwo czasu na siedzenie w domu — odparł. — Kiedy będę Pontifexem, a moim domem dno Labiryntu.

* * *

W mieście Stoien, leżącym na krańcu Półwyspu Stoienzar w dalekim, północnozachodnim Alhanroelu, Akbalik siedział nad grubą stertą konosamentów, protokołów ładunkowych, list pasażerów i innych morskich dokumentów, kartkując je mozolnie i szukając jakiejkolwiek wskazówki co do miejsca pobytu Dantiryi Sambaila. Codziennie przez ostatnie trzy miesiące nie robił nic innego. Kopia każdego świstka, który miał cokolwiek wspólnego z okrętami, pływającymi pomiędzy Alhanroelem i Zimroelem trafiała do centrum wywiadu, które Akbalik założył w Stoien z polecenia Septacha Melayna. Teraz wiedział już więcej o cenie stu miar korzenia gumba czy koszcie ubezpieczenia transportu jagód thuyol od robaków kleg niż kiedykolwiek myślał, że się dowie. Mimo to nie był ani odrobinę bliżej odnalezienia Dantiryi Sambaila niż w dniu, kiedy tu przybył.

Raporty, które co tydzień wysyłał na Zamek, były coraz bardziej lakoniczne i czuć w nich było rozdrażnienie. Akbalik przebywał na prowincji od wielu miesięcy i spędzał nieprzerwane pasmo dni pośród męczących nieznajomych, najpierw w Ni-moya, teraz tutaj. Słynął ze spokoju, ale nawet on miał granice wytrzymałości. Zaczynał okropnie tęsknić za życiem na Zamku. Niczego tu nie osiągał, nadeszła pora, najwyższa pora, jak sądził, by przenieść go z powrotem do stolicy. W paru ostatnich raportach poprosił o to wprost.

Nie otrzymywał jednak żadnej odpowiedzi. Septach Melayn był pewnie zbyt zajęty szlifowaniem swych umiejętności szermierczych, by czytać jego listy. Akbalik napisał raz do Gialaurysa, ale równie dobrze mógłby słać petycje do posągu Lorda Stiamota. Co zaś tyczyło się Koronala, Akbalik dowiedział się, że odbywał on pielgrzymkę na Wyspę Snu, by przedstawić swoją niedawno poślubioną żonę matce i w tej chwili znajdował się gdzieś na rzece Iyann, w połowie drogi pomiędzy Górą a Alaisor. Zdawało się, że nie było żadnej szansy na załatwienie rozkazu powrotu. Akbalik nie miał wyboru, musiał siedzieć tu dzień w dzień i bez końca przedzierać się przez góry dokumentów spedycyjnych.

Przynajmniej miasto Stoien było dość wesołym miejscem na banicję, jeśli nie miało się wyboru i było tylko wygnańcem na prowincji. Panował tam doskonały klimat, przez cały rok było ciepło jak w lecie, powietrze było słodkie, niebo bezchmurne, od rana do południa wiała przyjemna, nadmorska bryza, wieczory były łagodne, a co noc, dokładnie o północy, spadał cudownie orzeźwiający deszcz. Samo miasto było wąskim pasem, ciągnącym się przez ponad sto mil wzdłuż łagodnego łuku olbrzymiego portu tak, że jego dziewięć milionów mieszkańców żyło wygodnie, nie tłocząc się. To miejsce cieszyło oko. Jako że cały półwysep Stoienzar był płaski i nigdzie nie wznosił się na więcej niż dwadzieścia stóp nad poziom morza, mieszkańcy portu Stoien zapewnili sobie urozmaicenie topograficzne postanawiając, że każdy budynek wzniesiony będzie na ceglanym postumencie z fasadą z białego kamienia i że owe platformy będą znacznie różnić się wysokością. Niektóre nie miały więcej niż dziesięć, piętnaście stóp, zdarzały się też daleko w głąb lądu takie, które były właściwie potężnymi, sztucznymi wzgórzami, wysokimi na setki stóp.

Niektóre szczególnie ważne budynki górowały nad ulicami, stojąc w izolacji, na własnych fundamentach. Zdarzały się też całe kwartały o powierzchni ponad mili kwadratowej, stojące na jednym, gigantycznym podwyższeniu. Oko ludzkie musiało się tu wciąż poruszać, gdyż z każdej strony napotykało na przyjemne różnice wysokości. Efekt użycia tak wielkiej liczby cegły został zaś złagodzony obfitością krzewów, pnączy i roślin, wyrastających z tropikalnym rozmachem z podstawy każdej platformy, wzdłuż pochylni, prowadzących na wyższe poziomy i wspinających się po wysokich ścianach. Bogactwo roślinności mieniło się mnóstwem kolorów, nie tylko wieloma odcieniami zielonych liści, ale też wspaniałym indygo, topazem, szkarłatem, cynobrem i fioletem niezliczonych kwiatów.

Tak, to było ładne miejsce. Z gabinetu Akbalika, położonego wysoko w portowym urzędzie celnym, rozciągał się zachwycający widok na Zatokę Stoien, która w tym miejscu była bladoniebieska i gładka jak szkło. Widział na setki mil w dal, ku północy, aż do miejsca, gdzie horyzont przecinał krzywiznę olbrzymiej planety i zamieniał wszystko w cienką, szarą linię. Mimo to Akbalik pragnął wrócić do domu. Zaczął układać w głowie nową wiadomość do Septacha Melayna:

„Drogi przyjacielu i czcigodny Wysoki Doradco! Od czasu, gdy z Twego polecenia przybyłem do miasta Stoien minęły cztery miesiące i przez cały ten czas pracowicie i z należytą dokładnością wykonywałem zadanie…”.

— Książę Akbaliku? Proszę wybaczyć, książę…

Był to Odrian Kestivaunt, Vroon, który był jego sekretarzem. Niewielki stwór stał przy drzwiach, jak zawsze nie mogąc ustać w miejscu, a jego macki zwijały się i rozwijały w sposób, który Akbalik nauczył się znosić. Niósł kolejny plik papierów.

— Więcej lektury, Kestivaunt? — spytał Akbalik z kwaśną miną.

— Przejrzałem je, książę Akbaliku. I znalazłem w nich coś interesującego. Pochodzą w frachtowców, które w ciągu ostatnich dwóch tygodni wypłynęły z różnych portów na Zimroel. Jeśli mi wolno, książę…

Kestivaunt przyniósł papiery na biurko i zaczął je rozkładać, jakby były kartami do pasjansa. Były to protokoły ładunkowe, jak zauważył Akbalik, długie listy towarów przeplatane komentarzami jakiegoś kapitana na temat stanu, w jakim znajdowały się w momencie załadunku na pokład, jakości ich opakowania i tym podobnych rzeczy.

Akbalik zaglądał przez ramię Vroona, kiedy ten rozkładał kolejne kartki. Tyle kwintali miodowego lotosu, tyle a tyle worków gumy mandratowej, tyle funtów orokhalku, taka liczba toporów ciesielskich, szydeł, trzonków do siekier, kulbak, młotów…

— Czy to naprawdę konieczne, Kestivaunt?

— Suplikuję, mój książę, jeszcze chwilka. Już. A teraz, zwracam waszą uwagę na siódmą linijkę pierwszej deklaracji. Widzicie, co tam wpisano?

— „Anyvug ystyn ripliwich raditix” — przeczytał zdumiony Akbalik. — Tak, widzę. Ale nie rozumiem. Co to, czy to po vroońsku?

— Bardziej przypomina skandarski, rzekłbym, ale nie jest zbyt podobne. Sądzę, że nie jest to żaden z języków używanych na Majipoorze. Teraz dalej, panie, jeśli łaska, dziesiąta linia drugiej deklaracji.

— „Emijiquk gybpij jassin ys”. Co to za bełkot?!