Выбрать главу

Givilan-Klostrin podał czwartą kopułkę Akbalikowi, a piątą Vroonowi.

— Dotkniecie ich włączników — powiedział poważnie — we właściwym momencie. Będziecie wiedzieć, gdy nadejdzie.

Akbalik zaczął czuć się niezręcznie. Mdlący zapach kadzidła, hipnotyczna muzyka dzwonów i muszli, śpiew — nagle zaczęło go to przerastać.

Nie było odwrotu. Proces — bardzo kosztowny proces — już trwał.

Givilan-Klostrin trzymał stos protokołów towarowych Kestivaunta w palcach wyciągniętych jedna nad drugą dłoni. Czworo oczu miał zamknięte. Z obu jego gardeł wydobywał się dziwny, niepokojący odgłos, jakby bulgot, którego powtarzający się rytm i upiorne harmonie w jakiś sposób zgrywały się z odległym śpiewem. Wyglądał niemal jakby spał. Potem, powoli, zaczął chwiać się, a nogi mu drżały. Wychylił się daleko w tył, pochylając głowy tak, że skierował je na podłogę za nim, potem wyprostował się, pochylił znowu, i jeszcze raz, i jeszcze…

Wtem Odrian Kestivaunt, nie otrzymawszy żadnej wyraźnej wskazówki, dotknął metalowego czubka małej, metalowej kopułki, którą trzymał w dłoniach. Dobiegł z niej donośny dźwięk trąbek, który rozniósł się po pokoju z siłą zdolną chyba wyginać ściany. Akbalik poczuł, że jakaś wewnętrzna siła nakazuje mu nacisnąć przycisk na jego własnej kopułce, która, gdy to uczynił, wydała z siebie niesamowite, ogłuszające odgłosy zderzanych talerzy. Zgiełk wokół nich był porażający. Akbalik czuł się, jakby nagłe przeniósł się w sam środek złożonej z tysiąca instrumentów orkiestry opery w Ni-moya.

Po twarzach Givilana-Klostrina spływały strugi potu. Akbalik nigdy wcześniej nie widział, żeby Su-Suheris się pocił, myślał wręcz, że nie są do tego zdolni. Oddech maga zamienił się w wysilone dyszenie. Z nosa i ust płynęła mu krew. Mocno przyciskał dokumenty do piersi.

Kiedy dźwięki, dochodzące z pięciu kopułek zaczęły przybierać na sile, Givilan-Klostrin jął zataczać się jak pijany po pokoju, z każdym krokiem odrzucając głowy do tyłu i unosząc kolana prawie do piersi. Powarkiwał jak dzika bestia. Wpadał na stół i krzesła, i chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Kiedy jedno krzesło wyraźnie go zdenerwowało, bo wpadł na nie trzy razy z rzędu, uniósł stopę i kopnął je z tak zdumiewającą siłą, że połamał je w drzazgi. Był to niezwykły wyczyn. Akbalik pomyślał, że ma przed sobą kogoś naprawdę opętanego.

Pokój całkowicie wypełniały dźwięki trąbek, dzwonów, gongów. Givilan-Klostrin zatrzymał się przy oknie i stał tam, wychylony w przód, oddychając ciężko i trzęsąc się konwulsyjnie. Kiwał się na boki, unosił jedną stopę, delikatnie stawiał ją na ziemi, unosił drugą. Jego głowy odskakiwały od siebie, po czym zbliżały się do siebie gwałtownie, prawie się zderzając, i znów się oddalały. Miał wydęte policzki, wywiesił oba języki, wydawał dziwne dźwięki, jak miech. Na chwilę otworzył oczy, które kręciły się w oczodołach.

Trwało to i trwało, minuta, dwie, trzy, pięć. Rytm muzyki narastał i tworzył niesamowite napięcie, grożące w każdej chwili wybuchem. Czy ten straszny atak kiedyś się skończy?

Nagle zapadła głucha cisza. Pięć metalowych kopułek jednocześnie przestało wydawać dźwięki. Givilan-Klostrin wyglądał na pogrążonego w głębokim transie.

Przestał się trząść, kołysać i podnosić stopy. Stał w miejscu jak posąg, całkowicie nieruchomo. Jego prawa głowa zwisała bezwładnie, jakby złamała się podtrzymująca ją szyja, za to lewa patrzyła wprost na Akbalika. Przez ponad minutę trwało to zawieszenie. Potem z prawej głowy zaczął dochodzić niski, jękliwy, nieartykułowany dźwięk, niczym dudniące zawodzenie, które wznosiło się i opadało w obrębie pięciu czy sześciu oktaw, powoli przechodząc w serie pozbawionych akcentowania, sylabicznych fraz, równie niezrozumiałych dla Akbalika, jak zaszyfrowane linijki deklaracji towarowych.

Po chwili wyprostowana, lewa głowa także przemówiła. Powoli zaczęła tłumaczyć wieszczbę, którą mówiła głowa prawa. Wypowiadała słowa wyraźnie, dokładnie i zrozumiale.

— Człowiek, którego szukacie — powiedziała lewa głowa Givilana-Klostrina — znajduje się w tej prowincji. To wiadomości, które wysyła ze swojego tajnego obozu w południowej części prowincji Stoien towarzyszom w innych krainach. Spędził wiele miesięcy na budowaniu armii w odległym miejscu, wkrótce zgromadzi tu swoje siły. Pragnie obalić króla świata.

Wypowiedziawszy ostatnie słowa, Su-Suheris upadł wyczerpany na podłogę, lądując ze straszliwym hukiem u stóp Akbalika. Przez dłuższą chwilę leżał twarzą do ziemi, drżąc. Potem podniósł po kolei obie głowy i patrzył na Akbalika oszołomionym, niepewnym spojrzeniem, jakby nie wiedział, gdzie się znajduje i kim jest stojący przed nim człowiek.

— Czy to koniec? — zapytał Akbalik.

Su-Suheris słabo skinął głową.

— Dobrze. — Akbalik wykonał ręką ostry gest, jakby coś ucinał. — Zapomnisz wszystko, o czym tu dziś mówiono.

Na obu twarzach Givilana-Klostrina malowało się zdumienie. Słabym głosem powiedział:

— Czy cokolwiek zostało powiedziane? Przez kogo? Nic nie pamiętam, mój panie. Nic. Dom Thungmy jest pusty.

— To prawda — wymruczał Vroon. — Nie zachowują żadnych wspomnień swoich transów. Jak mówiłem, są tylko przekaźnikami tego, co postanowi odkryć demon.

— Mam nadzieję, że naprawdę tak jest — powiedział Akbalik. — Zabierz go stąd jak najprędzej.

Sam czuł się wstrząśnięty i słaby, jakby to on, a nie Su-Suheris przeżył spazmy i konwulsje tego dziwnego ataku. Głowa bolała go od uporczywego dźwięku gongów i trąbek. W mózgu zaś rozbrzmiewały mu nieustannie powolne, dokładne, zdumiewające słowa wieszcza: człowiek, którego szukacie, jest tutaj. Spędził wiele miesięcy, zbierając armię w odległym miejscu. Jego pragnieniem jest obalić króla świata.

* * *

Zwyczajowa droga z Góry Zamkowej do portu Alaisor na zachodnim wybrzeżu Alhanroelu prowadziła rzeką: w dół zbocza Góry lataczem przez Khresm i Rennosk do Gimkandale, skąd brała początek rzeka Uivendak, później łodzią przez Miasta Zbocza Stipool i Furbile i do podnóży Góry przez Estotilaup i Vilimong aż na centralną równinę kontynentu. Uivendak, która po tysiącu mil zmieniała nazwę na Clairn, a kolejne tysiąc mil dalej stawała się Haksim, pod koniec łączyła się z potężną Iyann, która wypływała z wilgotnej, zielonej krainy na północny zachód od pustyni Valmambra i spotykała Haksim w miejscu zwanym, nie wiedzieć czemu, Trzy Rzeki, choć łączyły się tutaj tylko dwie. Od tego punktu aż do wybrzeża połączone rzeki zwano Iyann.

Ostatni fragment Iyann był niegdyś znany z powolności i podróżujący na zachód musieli cierpliwie znosić niespieszną końcówkę podróży, ale od czasu przerwania tamy Mavestoi, leżącej w górę rzeki od miejsca, gdzie wpadała do niej Haksim, wody Iyann płynęły dużo szybciej niż w poprzednich stuleciach. Łódź, która wiozła Prestimiona i Varaile poruszała się z prędkością, która nawet by mu się podobała, gdyby nie przypominała o tragicznym przerwaniu tamy.

Od wybrzeża dzieliło ich już tylko parę dni drogi. Szybko przemieszczali się przez ciepłe, zielone, żyzne tereny rolnicze, których mieszkańcy stali przy brzegach, machając, wiwatując i wykrzykując imię Prestimiona, a czasami również Varaile, gdy obok przepływał statek Koronala. Prestimion i Varaile stali obok siebie przy burcie, odpowiadając na powitania machaniem.

Varaile wydawał się być zdumiona siłą i głębią uczucia, które aż biło od tych ludzi.