– Masz szczęcie. – Skinąłem mu głową. – Ponieważ próba otrucia funkcjonariusza Świętego Officjum nie wyszłaby ci na zdrowie… Gdybym stwierdził choć ulotny cień zapachu zepsutego mięsa cóż innego by mi zostało jak zabrać cię na przesłuchanie.
Roześmiał się szczerym, przyjacielskim śmiechem.
– Wołajcie, dostojni panowie, kiedy tylko czegoś wam braknie.
Szlachcic powiódł po stole smętnym wzrokiem i byłem pewien, że wołanie o jakiekolwiek dokładki nawet nie przyjdzie mu do głowy.
– Jeśli zechcielibyście czego innego… – Gospodarz łypnął znacząco w stronę posługaczki. – Dla przyjaciół domu i takie rzeczy da się załatwić…
Pokręciłem tylko głową i dałem znak, że może odejść.
– Chętnie wysłucham waszej historii – powiedziałem, kiedy karczmarz i jego pomocnica opuścili alkierz, Zatopiłem zęby w kiszce, sok spłynął mi na podbródek – Choć nie sądzę, by człowiek o tak nikłej pozycji jak moja mógł w czymś pomóc szlachetnie urodzonemu.
– Szlachetnie urodzony. – Machnął dłonią, na jego twarzy pojawiło się zniechęcenie. – Dobre sobie… Niedługo jedyne, co mi zostanie, to ten herb i umiejętność wyrecytowania listy przodków do dwudziestu trzech pokoleń wstecz, której to sztuki wyuczył mnie mój drogi dziaduńcio za pomocą przekleństw oraz dobrze wyprawionego kańczuga. A jak się domyślacie, trudno z podobnej zdolności wyżyć…
– Jeśli miłościwy cesarz pójdzie na wojnę, nielicho obłowią się ci, co staną na jego wezwanie – zauważyłem. – Palatynat jest bogaty.
– Tylko żeby dobrać się do miodu, trzeba wytruć mieszkańców ula – mruknął.
Nie sądzę, by bartnicy zgodzili się z tą śmiało postawioną, wręcz rewolucyjną tezą dotyczącą hodowli pszczół. Jednak rozumiałem, co mój towarzysz miał na myśli. Palatynat, którego plany podbojów snuł cesarz, był wręcz nieprzyzwoicie bogaty. Tyle że surowy palatyn Duvarre zamienił prowincję w jedną wielką twierdzę. Znakomicie również uzbroił i wyszkolił miejskie milicje, choć szlachta zwykle dufnie twierdziła, że nie ma to jak w pełnym galopie przejechać się po łbach hołoty. Zastanawiałem się jedynie, jak tym razem sprawdzi się stara taktyka naszych feudałów każąca szarżować ciężkozbrojnej konnicy na kilka rzędów pikinierów uzbrojonych w czterometrowej długości piki. I mogłem zastanawiać się nad tym bez nadmiernego zaniepokojenia, gdyż wiedziałem, że nigdy, przenigdy nie będzie mi dane uczestniczyć w podobnym, jakże ambitnym przedsięwzięciu. I tak miałem podły zwyczaj ładowania się w przeróżne kłopoty, ale taki kłopot przerastał już moją wyobraźnię.
– No więc? – zagadnąłem. – Z czym przyjechaliście do Hezu? Zły, bogaty sąsiad?
– Skąd wiecie? – zakrztusił się, potem podniósł na mnie zdumiony wzrok.
Uśmiechnąłem się, bo gdyby Hoffentoller wiedział, ilu ludzi przybywa do Hezu z podobnymi skargami, być może darowałby sobie męczącą oraz kosztową podróż. Jak świat światem źli, bogaci sąsiedzi nękali maluczkich, a ci myśleli, że znajdują zrozumienie oraz opiekę u jeszcze potężniejszych feudałów. Najczęściej znajdowali tylko dodatkowe kłopoty, czasami też tracili resztki fortuny.
– Margrabia Reutenbach… – wyjaśnił po chwili. Słyszeliście może?
Pokręciłem głową przecząco, gdyż margrabiowie, hrabiowie, baronowie oraz książęta mnożyli się w naszym błogosławionym Cesarstwie szybciej od królików.
– Wuj zmarłej niedawno żony margrabiego jest spowinowacony z trzecim synem barona Taubera, który to syn, jak wszyscy wiedzą, jest w rzeczywistości bękartem ojca miłościwego pana, świeć Panie nad jego duszą, czyli przyrodnim bratem łaskawie władającego nam cesarza. Tak więc sami widzicie: wysokie to progi…
O mało nie zgubiłem się w jego wyjaśnieniach, lecz dokładnie powtórzyłem sobie wszystko w myślach. Ach, ta nasza szlachta… Chędożenie własnej żony przez cesarza, zakończone efektem w postaci urodzin bękarta, uważali za Bóg wie jaką chwałę. Cóż, zwykle mężowie cesarskich metres robili zawrotne kariery, choć najczęściej w dużej odległości od dworu, by nie drażnić Najjaśniejszego Pana, który, jak wiadomo, był człowiekiem delikatnym oraz uczuciowym.
– Bogaty? – zagadnąłem.
– Baaa… Mało powiedziane.
– Spróbujcie polewki – zaproponowałem z pełnymi ustami. – Naprawdę dobra.
Zagmerał niemrawo łyżką w misie.
– Porwał mi córkę, przeklętnik – rzekł.
– O! – odparłem, bo rapt karano gardłem oraz pozbawieniem czci, choć zwykle spotykało to jedynie ludzi bez majątku oraz koligacji. – Zawiadomiliście prewota i justycajuszy?
– Jakżeby nie? – Machnął tylko ręką. – Margrabia nawet zaprosił ich do zamku i stwierdzili, że Anna, moja córka znaczy się, jest zadowolona z gościny i pragnie w niej pozostać…
– No to nic nie zdziałacie. – Wzruszyłem ramionami, gdyż takie rzeczy ciągle się zdarzały.
Ładne ubogie szlachcianki często wolały grzać łoże magnata nawet bez księżego błogosławieństwa, zamiast cierpieć niedostatek w ojcowskim majątku. A potem wyjść za mąż za któregoś z równie biednych sąsiadów. Cóż, uroda była dla nich drzwiami do lepszego świata, a jeśli magnat miał choć krzynę przyzwoitości, to kiedy dziewczyna mu się znudziła, obdarzał ją posagiem i wydawał za jednego z dworzan. Banalna historia, jakich wiele.
– Myślę, mistrzu, że jest w tym coś więcej niż tylko żądza. Dlatego udałem się po sprawiedliwość do Jego Ekscelencji…
– Coś więcej? – Nałożyłem sobie następną porcję polewki, bo gęsto pływały w niej kawały mięciutkiej cielęciny, która, jak poznawałem po smaku, zapewne kruszała wcześniej w mocnym winie. – A co takiego?
– Myślę, że – widziałem, iż stara się uważnie dobierać słowa – te wszystkie młode dziewczyny, które zapraszał na zamek… – słowo „zaprosił” wymówił szyderczym tonem – mają posłużyć jakiemuś strasznemu heretyckiemu rytuałowi…
Podniosłem na niego wzrok i westchnąłem. Oto widziałem przed sobą człowieka zdesperowanego i postanowiłem go ostrzec, iż ta desperacja może obrócić się przeciw niemu. Lubiłem go przecież z jasno określonego powodu: miał się stać właścicielem rachunku za obiad.
– Rzucacie ciężkie oskarżenia. – Pokręciłem głową. – Jeśli jesteście pewni, zawiadomcie miejscowy dział Inkwizytorium, a ręczę wam, że rzecz zostanie pieczołowicie sprawdzona. Jednak – stuknąłem łyżką w miskę – strzeżcie się fałszywych zarzutów. Gdyż to może was nie tylko zrujnować, lecz i wpędzić przed sąd inkwizycyjny. Wiemy dobrze, że w czasach błędów oraz wypaczeń Inkwizytorium bardziej dbało o winę niż prawdę. No, ale te czasy mamy już szczęśliwie za sobą i potrafimy się szczerze bić w piersi za grzechy wywołane pochopnością sądów oraz uczynków.
– Czyli nie ma nadziei? – zapytał ponuro po dłuższym czasie.
– Zyskajcie pewność, że margrabia bluźni naszej wierze, wtedy śmiało zawiadomcie Inkwizytorium. Tyle wam mogę doradzić.
– Zyskać pewność? Jak?! – niemal wykrzyknął. – Reutenbach otacza się wiernymi sobie ludźmi, ani pisną, co dzieje się na zamku. Służba tylko powtarza plotki… Kto by dał jej posłuch? Jednak, jeśli ktoś znaczny i o nieposzlakowanej opinii przekonałby się naocznie, co dzieje się na zamku… Oooo, to już inna sprawa. Całkiem inna…
– Chcecie mi zaproponować pracę? – roześmiałem się serdecznie.
– Podjęlibyście się takiego zadania? – obniżył głos i czujnie zerknął w stronę kotary.
– Być może – odparłem po chwili zastanowienia.
– O ja wiem, że mielibyście koszta, no i czas, który zdecydowalibyście się łaskawie poświęcić, musiałby, rzecz jasna, zostać należycie opłacony… – mówił szybko wpatrzony we własną miskę pełną polewki.