– Ile proponujecie? – zdecydowałem się przejść do sedna, bo ostatnio zarobiłem trochę pieniędzy i nie musiałem podejmować się byle jakich zleceń.
– Sto koron – rzekł z namaszczeniem w głosie. – Ale, uwaga, podzielone w taki oto sposób…
Nie chciało mi się nawet słuchać, w jaki sposób zamierza dzielić sto koron, więc machnąłem ręką.
– Nie trudźcie się wyjaśnieniami, bo nie mamy o czym gadać – rzekłem. – Chyba nie jesteście tam, na prowincji, przyzwyczajeni do cen z Hezu.
Zamilkł i znowu westchnął.
– Jestem ubogim człowiekiem – niemal jęknął.
– To się módlcie – zaproponowałem. – W końcu Pismo mówi wyraźnie: Łatwiej wielbłądowi przejść przez ucho igielne, niż bogatemu wejść do Królestwa Niebieskiego. Czyli perspektywy na przyszłość macie lepsze niż Reutenbach.
– Kpicie sobie! – Nastroszył się tak, aż wąsy podskoczyły mu do góry, co dało komiczny efekt, gdyż miał je utaplane w sosie.
– Nigdy bym nie śmiał – odparłem. – Zwłaszcza że szyderstwo i słowa Pisma nie idą w parze.
– Wybaczcie. – Wyraźnie się przestraszył mojego tonu i chyba przypomniał sobie, że rozmawia z inkwizytorem. – Sam już nie wiem, co plotę. Ale zrozumcie moje nieszczęście!
Nieszczęście nie było znowu takie straszne, natomiast szlachcic popełnił jeden błąd, nie próbując wykorzystać uprzywilejowanej pozycji córki na magnackim dworze, by zyskać urząd czy choćby pensję. Zamiast tego usiłował spierać się z możniejszym od siebie feudałem, co źle świadczyło o jego rozsądku i kiepsko rokowało na przyszłość. Beknąłem i otarłem usta chlebem.
– Dziękuję wam za towarzystwo oraz poczęstunek – powiedziałem. – Życzę powodzenia.
– Zaraz, zaraz. – Niemal poderwał się od stołu, lecz po chwili usiadł z powrotem. – Jaka suma mogłaby was skłonić do podróży? – zapytał głosem, który zapewne miał być zdecydowany, ja jednak wyczytałem w nim nutę bezradności.
– Pięćset koron – rzekłem, patrząc wprost na niego. – Oraz zwrot wszystkich kosztów.
Wyraźnie oklapnął.
– Nie mam tyle – westchnął. – Gdybym… gdybym jednak miał – spojrzał na mnie z napięciem – jakie dajecie gwarancje?
– Gwarancje? – zapytałem. – Jeśli rzeczywiście wasz wróg jest heretykiem lub bluźniercą, to użyję autorytetu Świętego Officjum i postawię go przed sądem inkwizycyjnym. Oto jedyna gwarancja. Natomiast, jeśli jest niewinny z punktu widzenia praw Kościoła… – Wzruszyłem ramionami. – Wtedy to już nie moja sprawa.
– Czy… czy… – zająknął się. – Dacie mi trochę czasu na zastanowienie? Nie wiem, jak i kiedy zdołam zgromadzić…
– Macie tyle czasu, ile tylko zechcecie – przerwałem mu, wstając. – Teraz wybaczcie. Obowiązki wzywają.
– Gdzie mam was szukać? – Poderwał się z miejsca przestraszony, że oto oddala się zapewne jedyny człowiek, który zainteresował się jego nudną historią. Mieszkam w karczmie „Pod Bykiem i Ogierem” – odparłem – W razie czego pytajcie właściciela. – Skinąłem mu dłonią na pożegnanie i odsunąłem kotarę alkierza.
Byłem ciekaw, czy szlachcic jest na tyle zdesperowany, by wyłożyć niebagatelną przecież sumę na opłacenie mojego śledztwa. Jeśli się zdecyduje, oznaczać to będzie, że albo jest niepoprawnym pieniaczem, albo też rzeczywiście na dworze Reutenbacha dzieją się dziwne rzeczy. Tyle że nie musiało to mieć nic wspólnego z herezją. Margrabia mógł być człowiekiem surowym, tajemniczym, otaczać się jedynie garstką wybranych ludzi. A kogoś takiego zwykle podejrzewano o skrywanie strasznych tajemnic. Może po prostu nie lubił, kiedy zajmowano się jego prywatnymi sprawami? I kiedy wszyscy interesowali się, którą z młodych szlachcianek właśnie tarmosi w łożnicy? Tak czy inaczej, nie sądziłem, bym miał ujrzeć jeszcze szlachcica o śmiesznych wąsach. Zapewne prędzej czy później pogodzi się ze stratą latorośli i może nawet pójdzie po rozum do głowy, zawierając korzystny układ z margrabią. W końcu dla każdego ojca cnota córki jest tylko towarem na sprzedaż, natomiast Matthias Hoffentoller nieopatrznie towar ten pozwolił sobie ukraść, zamiast wytargować za niego jak najwyższą cenę.
Szczerze mówiąc, zdążyłem już zapomnieć o Matthiasie Hoffentollerze. Po pierwsze, nie przywiązywałem nadmiernej wagi do rozmowy z nim, po drugie, codzienna wytężona praca na rzecz zbawiania ludzkich dusz jest zbyt męcząca, by obarczać pamięć zbędnymi wspomnieniami i zastanawiać się nad mało istotnymi kwestiami. Zresztą człowiek, któremu największą radość przynosi klęczenie przed ołtarzem, ma kłopoty, by zrozumieć proste namiętności targające zwykłymi ludźmi. Dlatego też, kiedy szlachcic wszedł do alkierza, w którym właśnie śniadałem (a raczej usiłowałem cokolwiek przełknąć, z trudem pokonując mdłości wywoływane samym wspomnieniem zeszłej nocy), w pierwszej chwili nawet go nie poznałem. Zwłaszcza, że przystrzygł sterczące wąsy i wyglądał teraz nieco mniej komicznie niż w czasie poprzedniego spotkania.
– Siadajcie, siadajcie. – Zaprosiłem gestem dłoni, gdy przypomniał, z kim mam do czynienia.
Zauważyłem, że na jego pierś powrócił łańcuch, a na palcach miał cztery złote pierścienie z dużymi oczkami szlachetnych kamieni, które zdawały się na mnie figlarnie łypać i mówić: „Możemy być twoje, zacny Mordimerze”. Opuściłem wzrok, gdyż nie chciałem, by pokusa okazała się silniejsza od umiłowania spokoju. A przynajmniej nie tak od razu…
– Karczmarzu, wina! – wykrzyknął Hoffentller i chciał podkręcić prawego wąsa, lecz zawinął tylko palcem wokół szczeciny, która z niego pozostała.
Światło porannego słońca odbiło się w żółtym kamieniu zatopionym w jednym z pierścieni na dłoni szlachcica.
– Ciszej, jeśli łaska – poprosiłem, zastanawiając się, czy wino dobrze mi posłuży.
Cóż, znałem medyków twierdzących, że zacny trunek miesza się z właściwymi organizmowi fluidami, tworząc zbawienny likwor. Jednak wczorajszej nocy ten likwor starał się wybulgotać mi aż za gardło, w związku z tym miałem go już chyba serdecznie dosyć i wcale nie czułem, by chciał mnie zbawiać. Chyba że trunek ten był tak zacny, jak sądziłem… Choć z pokorą muszę wam wyznać, mili moi, że od pewnego momentu nie pamiętałem wszystkich zdarzeń minionej nocy tak dobrze, jak bym sobie życzył je pamiętać. Nie mogłem sobie nawet przypomnieć słów pewnej nader modnej prowansalskiej piosnki, choć pamiętałem, że niezwykle udanie wyśpiewywał ją jeden z braci inkwizytorów. Stał wtenczas nago na stole, z wepchniętym w tyłek ogonem wędzonego szczupaka, i udawał zalotną syrenkę. Widok ten wydawał mi się znacznie bardziej zabawny wczorajszej nocy niż dzisiejszego ranka. Ale cóż, w końcu, jak kiedyś powiedziałem, inkwizytorzy byli ludźmi ponurymi, ja zaś należałem do najbardziej posępnych spośród nich.
– Jeśli zechcecie udać się w podróż – powiedział prosto z mostu Hoffentoller – jestem przygotowany by opłacić wasze usługi.
– Jeszcze wam się nie znudziło? – mruknąłem. – Ile już minęło czasu? Miesiąc?
– Trzydzieści sześć dni – sprostował, a ja pokiwałem głową, bo jak widać pamięć miał lepszą ode mnie.
– I po co wam to? – westchnąłem. – Nie wiecie, że „zgoda buduje, niezgoda rujnuje”?
– Honor. – Twarz szlachcica pokryła się purpurą, jakby zaraz miała go trafić apopleksja. – Być może nie rozumiecie tego, wybaczcie śmiałość, lecz jedynie my stara szlachta, pamiętamy jeszcze o nakazach honoru…
– Zdziwilibyście się. – Nie poczułem się obrażony, gdyż jego zachowanie było tak typowe, że aż nudne. – Lecz skoro taka wasza wola, pojadę do majątku margrabiego i rozeznam się w sprawie. Jednak sami rozumiecie, że w dzisiejszych złych czasach trzeba zabezpieczać się przed niespodziewanymi odmianami fortuny. – Aż się zdziwiłem, że słowa przychodzą mi tak łatwo pomimo szalejącej w głowie zawieruchy. – Dlatego poproszę was z góry o całą obiecaną sumę, natomiast później rozliczymy pozostałe koszta.