Выбрать главу

Skinął wolno głową i jeśli to możliwe, poczerwieniał jeszcze bardziej.

– Nie ufacie mi – stwierdził z wyraźną urazą w głosie.

– Mam ufność w Panu i niech to wystarczy – odparłem pogodnym tonem.

* * *

Zastanawiałem się, w jaki sposób dostać się do zamku margrabiego. Uznałem, że najlepiej będzie wybrać się w podróż i po prostu poprosić Reutenbacha o gościnę. Szlachetnie urodzeni zwykle nie przepadali za funkcjonariuszami Świętego Officjum (być może kłuła ich w oczy nasza pokora, skromność oraz niechęć do światowych uciech), lecz nie sądziłem, by ktokolwiek odmówił ugoszczenia inkwizytora będącego w oficjalnej misji. W końcu lepiej było zacisnąć zęby i robić dobrą minę do złej gry niż obrazić Inkwizytorium. Nie byliśmy jednak ludźmi małostkowymi i jeśli ktoś dobitnie ukazał nam, że nie chce czerpać radości z naszego towarzystwa, to opuszczaliśmy jego dom, zachowując wydarzenie w pokornej pamięci. Tak to się bowiem zwykle układało, że krzywdy wyrządzone Officjum rosły w naszych sercach niczym czarne kwiaty i prędzej później nadchodził czas, by kwiaty te wyrwać z korzeniami. Postanowiłem, że w podróż zabiorę Kostucha i bliźniaków. Po pierwsze, musiałem od czasu do czasu dać im coś zarobić, po drugie, ich pomoc oraz zdolności mogły się przydać na zamku margrabiego. Na szczęście wszyscy trzej przebywali w Hez-hezronie. Kostuch pracował jako specjalista od dyskretnych zleceń u pewnego lichwiarza mającego wielu nierzetelnych dłużników i, jak słyszałem, zgromadził całkiem sporą kolekcję małych palców. Bliźniakom natomiast skończył się właśnie wyrok sześciu tygodni dolnej wieży, który dostali za burdy przy kartach. Wywiedziałem się, gdzie mieszka teraz Kostuch, i zaszedłem do jego kwatery. Mój towarzysz siedział przy dzbanie wina w alkierzu oberży i tarmosił wiercącą mu się na kolanach zakatarzoną młódkę. Ale kiedy tylko mnie zobaczył, zgonił dziewczynę klepnięciem w chudy tyłek.

– Mordimer! – wykrzyknął z prawdziwą radością. – Czerwonej alhamry! – rozkazał przyglądającemu się nam karczmarzowi. – Tylko w podskokach, łajdaku!

Kostuch wyglądał jak nie Kostuch. Był cały w czerniach i jedwabiach, a na wszystkich pięciu palcach prawej dłoni miał tak duże pierścienie, że mógłby ich używać jako broni. Prawdziwego, dawnego Kostucha można było jednak poznać po szerokiej, węźlastej bliźnie zniekształcającej twarz, oraz po smrodzie, który panował w alkierzu. Jak widać, towarzysz moich dawnych wypraw zmienił upodobania dotyczące stroju, nie zmienił jednak nawyków dotyczących kąpieli.

– Witaj, Kostuch – powiedziałem serdecznie. – Mam do pogadania, więc przejdźmy do twojej kwatery.

– Na górę przynieś! – zawołał Kostuch do karczmarza. – Raz, dwa! Wytresowałem bydlaka. – Spojrzał na mnie. – Jak mi się pierwszej nocy spóźnił z winem i dziewką, to go powiesiłem do rana za stopy u powały. Doktorzy musieli mu potem jedną oderżnąć – zachichotał. – Może chcesz tę małą, Mordimerze? A może żonę karczmarza? Taaaakie ma… – Zatoczył dłońmi łuki.

– Nie, nie, chodźmy do ciebie, zabawimy się potem. Wiesz, jak to jest, Kostuch. Czas gadania, czas wsadzania. Trzeba odróżniać jedno od drugiego.

Kwatera Kostucha składała się z dwóch pokoi, w drugim z nich zauważyłem niewielką wnękę oddzieloną od wnętrza buroszarą kotarą.

– Podobno dobrze ci się wiedzie – zacząłem. – Słyszałem o jakiejś kolekcji małych palców…

– Ha! – rzekł i zbliżył się do kotary. – Patrz, Mordimerze. Kazałem je uwędzić na kość – wyjaśnił. – Zobacz, co sobie ułożyłem.

W głosie Kostucha brzmiała tak ogromna duma, że posłusznie zajrzałem za zasłonę. Na blacie stołu stał całkiem zgrabny domek z dwiema wieżyczkami, w całości zbudowany z oberżniętych dłużnikom małych palców. Po uwędzeniu palce znacząco się zmniejszyły, lecz wyraźnie dostrzegałem stawy oraz zbrązowiałe paznokcie.

– To śliczne, Kostuch – przyznałem serdecznym tonem.

– Prawda? – Rozpromienił się. – Tak sobie myślę, czy nie powinienem złożyć statku. Galeonu o trzech masztach. – Rozmarzył się. – Tylko z czego zrobić żagle? – Po jego twarzy przebiegł cień.

– Może z dobrze naciągniętych uszu? – zaproponowałem.

– Ty to masz głowę, Mordimerze. – Spojrzał na mnie z podziwem. – Będę im teraz obcinał i palce, i uszy…

Ach ten mój Kostuch! Nie spodziewałem się po nim ani takiej fantazji, ani tego, że będzie hołdował artystycznym zamiłowaniom. Może niedługo zacznie malować lub rzeźbić? Pisać poematy? Brzdąkać na harfie? Spojrzałem na Kostucha, wyobraziłem go sobie grającego na harfie i musiałem przygryźć usta, by nie parsknąć śmiechem.

– Pomyślałem, że może chciałbyś wziąć urlop. Co byś powiedział na zadanie z nędzną płacą, w zamian za to wymagające dużo pracy i być może bardzo niebezpieczne?

Uśmiechnął się tak radośnie, że jego blizna pogrubiała co najmniej o szerokość palca.

– Mordimerze – rzekł – czy myślisz, że chciałbym zrezygnować z dobrej kwatery, dobrych pieniędzy, smacznego wiktu i dziwek, które kupuje mi Dietrich, tylko po to, by błąkać się nie wiadomo po co, nie wiadomo gdzie i co rusz wpadać w kłopoty?

Jak na Kostucha była to przemowa niezwykle długa oraz niezwykle kunsztowna. Cóż, trzeba przyznać, że towarzysz mych przygód zmienił się od czasu naszego ostatniego spotkania. Pokiwałem głową.

– Czyż życie, jakie prowadzisz teraz, nie jest potwornie nudne? – spytałem.

Roześmiał się, a ja odwróciłem lekko głowę i wstrzymałem na chwilę oddech, gdyż odór, który doleciał z jego gęby, mógłby powalić byka.

– Właśnie! – przyznał, klaszcząc w dłonie. Najwyraźniej był w nietypowym dla siebie, figlarnym nastroju.

– Poza tym cóż może być piękniejszego nad wytrwałą służbę dla Świętego Officjum? – zapytałem. – To przecież tutaj, Kostuch, na tym nieszczęsnym padole łez, budujemy sobie wiecznotrwały dom, w którym zamieszkamy, kiedy już trafimy do Niebieskiego Królestwa naszego Pana.

– O, tak – odparł Kostuch, teraz bardzo poważnym tonem. – Jak ty coś powiesz, Mordimerze… Kiedy jedziemy?

– Jutro – odparłem.

– Nie, nie – powiedział. – Jutro to ja mam…

– Jutro – powtórzyłem twardo, nie dając mu dokończyć, ponieważ nie interesowały mnie jego zobowiązania. – O świcie masz być gotów.

* * *

Nie wiem czemu, ale margrabiego Reutenbacha wyobrażałem sobie jako czarnowłosego i czarnobrodego mężczyznę o ponurym wejrzeniu oraz smagłej, zniszczonej twarzy. W mej imaginacji był chudy i nosił szeroki płaszcz przypominający krucze skrzydła. Czyż nie tak właśnie nie powinien wyglądać negatywny bohater rycerskich romansów? Ten, który niewoli uczciwe dziewice wbrew ich woli? Tymczasem Reutenbach okazał się rosłym mężczyzną o jasnej cerze i pszenicznych, puszystych włosach, opadających aż za ramiona. Miał zdrowe, białe zęby – rzecz rzadka w dzisiejszych czasach, i brodę, którą wiązał w dwa warkocze. Nie znałem się zbyt dobrze na modach panujących wśród arystokracji, lecz sądziłem, iż na cesarskim dworze uznano by go co najmniej za dziwaka. Pewność o tym, że margrabia nie przejmowałby się podobną opinią, zyskałem, kiedy spojrzałem w jego oczy. Były takie jak moje, choć różniły się niemal w każdym szczególe.