– Prosicie więc o gościnę, inkwizytorze? – zapytał. – Wielki to zaszczyt, a mój zamek stoi do waszej dyspozycji tak długo, jak sobie zażyczycie.
To były tylko słowa i nic nie znaczyły. Obaj świetnie zdawaliśmy sobie z tego faktu sprawę.
– Nie zabawię dłużej niż jedną noc – obiecałem uprzejmie.
Wiedział, że kłamię, a ja wiedziałem, że on wie. Trudno o większe porozumienie między dwojgiem ludzi.
– Gdy się już rozgościcie, zapraszam na skromną kolację. Chętnie posłucham ploteczek z Hezu. My, prowincjusze… – Wzruszył lekko ramionami.
To był niebezpieczny człowiek. Tak samo zainteresowany ploteczkami z Hezu jak wasz uniżony sługa przygrywaniem zakochanym parom na lutni lub przebieraniem się za syrenkę z prowansalskiej piosnki.
Należało na niego uważać. Nie znaczyło to oczywiście bym zaczął wierzyć w historię Hoffentollera dotyczącą demonicznych rytuałów. Nasz zły świat pełen był stanowczych ludzi, którzy w tej stanowczości widzieli je dyną deskę ratunku. Życie generalnie nie sprzyja istotom słabym oraz sentymentalnym, których serca są tak pełne skrupułów jak lisie futro pcheł. I mają szczęście, jeśli ktoś im to futro tylko przetrzepie, bez zrywania skóry z grzbietu. Reutenbach sprawiał wrażenie człowieka godnego szacunku, raczej kolekcjonera futer niż ich dawcy.
Kolacja rzeczywiście była skromna, gdyż złote kielichy tylko wyglądały tak masywnie, jednak zdołałem je dźwignąć. Na początek podano suma w galarecie, szczupaka w ziołach, sandacza z pomarańczami i rodzynkami oraz polewkę z raków i bobrze ogony w gęstym miodowym sosie. Potem na stół weszły kuropatwy, pasztet z żurawich języków i słowicze jaja faszerowane ikrą. Z pewnym niepokojem czekałem, kiedy od ryb oraz ptactwa przejdziemy do zwierząt żyjących na lądzie, gdyż żołądek skromnego inkwizytora, przyzwyczajonego do kromeczki suchego chleba popijanego kubeczkiem wody, mógł nie przetrwać kosztowania tych wszystkich delicji, których nie szczędził gościnny gospodarz. Nie szczędził również trunków, z nadzwyczajną hojnością dolewając do mych wciąż pustoszejących kielichów. Mogłem uśmiechać się tylko w myślach, ponieważ margrabia Reutenbach nie wiedział (bo niby skąd miał wiedzieć?), że Bóg w swej niezmierzonej łasce raczył obdarzyć waszego uniżonego sługę głową nieco silniejszą niż większość ludzi. I to, że czasem popadałem w stan grzesznego upojenia, świadczyło nie o małej wytrzymałości, lecz jedynie o tym, że z właściwą sobie beztroską bez umiaru folgowałem apetytom. Teraz jednak zamierzałem się pilnować.
– Reutenbach – powiedziałem – koch-cham cię jak brat-ta…
– I ja ccciebie też – wyznał, nie trafiając pocałunkiem w mój policzek, lecz w ramię. Kątem oka dostrzegłem jego oczy i uśmiechnąłem się.
– Panie margrabio – rzekłem, nie siląc się już na pijacki akcent – porozmawiajmy jak ludzie poważni, jeśli łaska.
Wyprostował się i ujrzałem na jego twarzy cień zaniepokojenia. A może tylko mi się wydawało.
– Bardzo proszę, panie Madderdin – odparł takim głosem, jakby nie wypił wcześniej trzech litrów wina.
– Hoffentoller – powiedziałem.
– Powinienem się domyślić. – Klasnął dłońmi w uda. – Zmyślna bestyjka ta jego córka. Żebyście wiedzieli, co potrafi wyprawiać, pośliniwszy wcześniej piersi…
– Czy mogę ją zobaczyć? – przerwałem, gdyż nie interesowały mnie podobne wyznania.
– W każdej chwili. – Otworzył szeroko ramiona. – Powiedziałem przecież, że mój zamek jest do waszej dyspozycji.
– A ja prosiłem, byśmy rozmawiali jak ludzie poważni – przypomniałem z uśmiechem.
– Możesz z nią pogadać, Mordimerze, a jak rozkażę, to da ci się nawet zerżnąć. Z każdej strony, z której tylko zechcesz – rzekł. – Kobiety nie tylko mnie kochają, lecz są skłonne spełniać moje najbardziej wyrafinowane żądania…
Przyznam, że troszkę mi ulżyło, gdyż okazał się nie tak silnym człowiekiem, za jakiego go miałem. Bowiem ludzie prawdziwie silni nigdy nie chlubią się władzą jaką mają nad słabszymi od siebie. Chyba że mnie zwodził, wiedząc doskonale, jaką drogą podążą moje myśli.
– Podziwiam pański talent, panie margrabio – po wiedziałem z podziwem. – Niestety, moje szczęście do kobiet zwykle zatrzymywało się na drzwiach burdelu.
– Cokolwiek chcieliście przez to powiedzieć – odparł, patrząc na mnie, i zobaczyłem, że jego oczy zmętniały.
– Za cesarza! – krzyknąłem, podnosząc kielich. – Za wyprawę na Palatynat!
– Zzaasssarza – przyznał mi rację margrabia, a ja nakłoniłem go, by wychylił kielich, nie rozlewając większości trunku na kaftan.
– Za cesarza! – wrzasnąłem po raz wtóry i wręczyłem mu kielich w dłoń.
– Pppiliśmy już zasssarza – zastanowił się margrabia.
– Nawet jeśli, pijmy raz jeszcze! – wykrzyknąłem entuzjastycznie. – Nigdy dość życzeń zdrowia dla Najjaśniejszego Pana!
– I na pana to nie działa, i na mnie to nie działa – stwierdził, kiedy wypiliśmy. Zobaczyłem, że jego oczy znowu są takie same jak wcześniej. – Czego chcecie, panie Madderdin?
– Prawdy – odparłem bez uśmiechu.
– Każdemu się wydaje, że chce tylko prawdy. – Sięgnął po dzban z winem. – Tyle że kiedy przyjdzie co do czego, okazuje się, iż pragnął jedynie pięknie opakowanych kłamstw. Nie ma prawdy jako takiej – dodał. – Są tylko interpretacje.
– Bluźnicie! – rzekłem ostrym tonem. – Bowiem są prawdy, których nikt podważyć nie może. Jak ta, że nasz umiłowany Pan zstąpił z krzyża swej męki i mieczem oraz ogniem ukarał wszystkich wrogów. Uznajcie to za interpretację, nie za najświętszą z prawd, a tu i teraz aresztuję was jako śmiertelnego wroga Kościoła!
– Nie myślałem o doktrynach wiary, panie Madderdin – odparł spokojnie, choć wydawało mi się, że rzadko słyszał podobny ton. – Jedynie o ułomnościach duszy. Bardziej bowiem wierzę w glinę ludzką niż w kryształowe pojęcia.
– Heinz Ritter – stwierdziłem. – To cytat z jego dzieła, jeśli się nie mylę…
Pokiwał głową i nadział plaster z piersi kuropatwy na dwuzębny widelec. Przyjrzał mu się pod światło.
– Tak, tak – przyznał. – Czyż to nie znakomity poeta? Wracajmy jednak do rzeczy. – Odłożył mięso z powrotem na talerz. – Jutro po południu będziecie mieli okazję poznać córkę Hoffentollera, a jeśli zechcecie, porozmawiacie z nią na osobności. Nie chcę mieć kłopotów, panie Madderdin, zwłaszcza nie chcę mieć kłopotów z ludźmi waszego pokroju. I nie życzę sobie, byście przysłali mi na zamek swoich kamratów w czarnych płaszczach.
– Dziękuję – powiedziałem, gdyż w jego słowach nie było obraźliwej intencji, lecz jedynie stwierdzenie faktów. – Wyjawcie mi jednak, jeśli łaska, czemu nie chcecie oddać dziewczyny ojcu, skoro z waszych słów wnioskuję, że już nie darzycie jej tak samo gorącym afektem jak dawniej?
Spoglądał na mnie przez chwilę wzrokiem bez wyrazu.
– Co wy wiecie – odezwał się w końcu, a w jego głosie zabrzmiała nieoczekiwana gorycz. – Co wy tam wiecie…
Obudził mnie barczysty służący o twarzy wioskowego przygłupa, który wniósł do komnaty miednicę z gorącą wodą oraz ręczniki. Zaraz za nim pojawiła się dziewka wyglądająca niczym jego rodzona siostra. Niosła tacę z zimnymi mięsami oraz chlebem i winem.
– Jak się o-dzie-je-cie i po-si-li-cie, pa-nie, to za-wo-łaj-cie. Zap-ro-wa-dzę was do jaś-nie mar-gra-bie-go – służący wydukał wyuczoną kwestię i zagapił się na mnie wodnistymi ślepiami.
Skinąłem mu głową i umyłem ręce, twarz oraz włosy w ciepłej wodzie. Z każdą chwilą poranny kac nieco malał. A kiedy jednym tchem wypiłem kubek znakomitego wina, odetchnąłem głębiej. Czułem, że wracam do życia. Zastanawiałem się, jak miewa się Reutenbach i jak zniósł nasze nocne pijaństwo. Jednak przed rozmową z nim zamierzałem pogadać z Kostuchem oraz bliźniakami. Nie na darmo spędzili całą noc w izbie czeladnej i miałem nadzieję, iż tęgo popili ze służbą Reutenbacha. I że służbie tej puściły języki W końcu czy Pismo nie przekonuje nas, że „w winie tkwi prawda"?