Zimne mięsa oraz świeżo wypieczony chleb dodały mi sił, dzbanek wina zatarł niesmak panujący w ustach i spowodował, że bolesna poranna ociężałość zamieniła się w dziarski animusz. Wyszedłem na korytarz.
– Gdzie spali moi ludzie? – spytałem warującego przy drzwiach służącego. – Zaprowadź mnie tam.
– Ależ jaśnie margrabia… – zaczął.
– Zaprowadź mnie tam – rozkazałem zimno – bo trzeci raz nie powtórzę.
Moi towarzysze siedzieli jeszcze w czeladnej, więc wyciągnąłem ich na dziedziniec, gdyż nie chciałem, by czyjeś zbyt czujne ucho przysłuchiwało się naszej rozmowie.
Bliźniacy mieli szare twarze i zapuchnięte oczy.
– Zdrowo pochlalim – burknął Pierwszy.
– Oj, zdrowo – przyznał jego brat.
– Zdrowiej niż zdrowo. – Kostuch odkaszlnął z głębi płuc i strzyknął w kąt zielonym farfoclem flegmy.
– Rozumiem więc, że macie mi sporo do opowiadania – powiedziałem uprzejmie.
– Dobrał sobie tę służbę, niech go trąd i cholera – warknął Kostuch. – Jakbyś wodę z kamienia wyciskał.
– Ale czegoś się, prawda, dowiedzielim… – Pierwszy uniósł wskazujący palec. Na jego końcu wyrastał brudny szpon.
– Zamieniam się w słuch – odparłem.
– To, że margrabia ją dymie, to jasne – rzekł Pierwszy. – Ale on ją, prawda, oddaje byle służącemu, kuchcikowi, stajennemu, pomocnikowi ogrodnika. Wszystkim jak popadnie…
– A więc mści się za coś. – Potarłem usta opuszkami palców, po wczorajszej nocy miałem wargi wyschnięte na wiór. – Jednak dziewczyna nie chce odjechać.
– Może jej się niby spodobały te zabawy… – zarechotał Drugi.
– Kto wie…? – odparłem, gdyż z doświadczenia wiedziałem, że nie takie umysły jak mój gubiły się w labiryntach kobiecych uczuć oraz pragnień, a żądzę i ból dzieli nadzwyczaj wąska granica. – Może ją szantażuje lub jej grozi?
Pierwszy, niezainteresowany moimi rozważaniami, zajął się ogryzaniem brudnego szpona, jednak Kostuch pokiwał głową.
– Pamiętam podobną sprawę, Mordimerze – rzekł, przymykając oczy. – Brygida Loitzl została porwana przez barona Tannhausera. Jej ojciec zdołał nawet przekonać miejscowego biskupa, by pomógł córce. Ale dziewczyna wolała zostać na zamku i zeznała, że chwali sobie gościnę barona. Potem okazało się, że Tannhauser groził, iż zabije jej młodszą siostrę, jeśli Brygida od niego odejdzie. Rzecz się wyjaśniła, dziewczynę uwolniono, a i tak wylądowała w końcu w dobrym burdelu. I to z własnej, nieprzymuszonej woli. Zasmakowała w tym…
Mego przyjaciela Kostucha charakteryzowała nie tylko wyjątkowo szpetna blizna przebiegająca przez całą twarz, nie tylko smród, który zdawał się otaczać gęstym całunem jego ciało, ale również nieprawdopodobna wręcz pamięć. Kostuch pamiętał wszystkie rozmowy, nazwiska, sprawy… Cokolwiek trafiało do jego przypominającego śmietnik umysłu, mogło zostać z niego w stosownym czasie wygrzebane.
– Dziękuję, Kostuch. – Skinąłem głową. – Tu może być podobnie. Spróbuję ją zręcznie wypytać, jak sprawy się mają.
Wcześniej musiałem jednak, oczywiście, spotkać się z margrabią, gdyż i tak uchybiłem wymogom gościnności oraz uprzejmości, rozmawiając wpierw z Kostuchem i bliźniakami. Ale cóż, inkwizytorzy nie zdobyli sławy dzięki grzeczności czy delikatności uczuć i miałem nadzieję, że w najbliższym czasie nic się w tej materii nie zmieni.
– Aha, jeszcze jedno. – Odwróciłem się. – Hoffentoller wspominał mi o innych młodych kobietach, które margrabia tu gościł. Co się z nimi stało?
– Miał tu kiedyś cały ten, no… – Kostuch pstryknął palcami – harem. Ale wszystkie odprawił. Ponoć płaczu było i awantur, że ho, ho…
– Ciekawe – stwierdziłem, gdyż oskarżenia Hoffentollera sypały się jak domki z kart.
Udałem się do margrabiego.
Reutenbach przyjął mnie w sypialni, ubrany jeszcze w jedwabną koszulę nocną. Jak znam jaśnie panów, miało to świadczyć o szczególnej łasce, lecz na mnie jakoś nie zrobiło wrażenia.
– Długo na pana czekałem – powiedział naburmuszony i przysiadł na obitym adamaszkiem fotelu. Dopiero po dłuższej chwili dał mi znak, że również mogę spocząć.
– Zamieniłem słówko czy dwa z moimi towarzyszami – odparłem bynajmniej nie przepraszającym tonem.
Nie zamierzałem niczego ukrywać, gdyż przecież i tak doniesiono by mu, gdzie byłem i z kim się widziałem. Podszedłem do okna, spojrzałem na wysokie mury zamku Reutenbach. Zauważyłem dwóch żołnierzy żłopiących coś z dzbana w cieniu fortecznych blanków.
– I cóż ciekawego panu donieśli? – spytał.
– Że łatwiej wycisnąć wodę z kamienia niż pochopne słowa z ust pana ludzi – nie minąłem się szczególnie z prawdą.
Zerknąłem w lustro po mojej lewej ręce i zauważyłam że Reutenbach uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Jeśli chcecie rozmawiać z Anną, służący zaprowadzi was do jej komnaty – rzekł. – Mam nadzieję, że potem zechcecie mi towarzyszyć przy obiedzie.
– Z pokorną radością przyjmuję pańskie zaproszenie – odpowiedziałem najuprzejmiejszym tonem, na jaki było mnie stać.
I znowu przeczucia mnie zawiodły. Annę Hoffentoller wyobrażałem sobie jako rumianą, rosłą dziewoje z pyzatymi policzkami i wielkimi piersiami. Tymczasem stała przede mną wysmukła, brązowooka i brązowowłosa panna o bladej cerze i nieco zbyt ostrym nosku. Uśmiechnęła się na mój widok, lecz w tym uśmiechu nie było ani radości, ani sympatii. Podała mi szczupłą dłoń o wąskich, długich palcach.
– Mój ojciec was wynajął, prawda? – właściwie nie spytała, a stwierdziła fakt. Miała cichy, matowy, niepozbawiony uroku głos.
– Poprosił o przysługę – odparłem – gdyż inkwizytorów się nie wynajmuje, Anno.
Ledwo dostrzegalnie się skrzywiła, jakby nie spodobało jej się brzmienie własnego imienia w mych ustach.
– Więc poprosił was o przysługę – powtórzyła z wręcz niezauważalną ironią. – Poprosił, byście sprawdzili, czy jestem zadowolona z gościny u margrabiego. Poprosił, byście poszperali w łożu Reutenbacha. Zapewnijcie zatem mego ojca, że jestem zadowolona i nie mam chęci opuszczać ani tego zamku, ani tego łoża.
– Zamierzałem się przejść po ogrodzie – stwierdziłem. – Będę zaszczycony, jeśli zechcesz mi towarzyszyć.
Skinęła po chwili głową.
– Chodźmy więc, skoro takie jest wasze pragnienie. Przeszliśmy krużgankiem wznoszącym się nad dziedzińcem, potem schodami prowadzącymi prosto do ogrodu ciągnącego się wzdłuż południowych murów zamczyska. Ogród był zaniedbany i źle utrzymany. Drzew i krzewów od dawna nie przycinano, alejki zarosły chwastami, woda w małym stawie była na całej powierzchni pokryta zieloną galaretą glonów. Zobaczyłem dwa marmurowe posągi skryte w gęstwinie. Jedna figura miała ukruszoną połowę głowy, druga oberwane ramię. Cóż, Reutenbach może i miał pieniądze, ale widać wolał je wydatkować w inny sposób niż na utrzymanie ogrodu.
– Ojciec się o ciebie niepokoi, Anno – rzekłem. – I z pewnością z całego serca pragnie, byś do niego wróciła. Czy możesz mi wyjawić, jakie przeszkody uniemożliwiają ci powrót do rodzinnego domu?
– Ja po prostu chcę tu zostać. – Nawet nie zwróciła twarzy w moją stronę.