– Jakież to powody zatrzymują młodą damę w zamku Reutenbach? – spytałem. – Bo jakieś powody być muszą, prawda?
– Nie mam obowiązku odpowiadać na wasze pytania. – Nadal miała spokojny, odległy głos, jakby nie za bardzo interesowało ją, co powiem.
– Ale poproszono cię o to – odparłem. – Więc jeśli nie chcesz narobić kłopotów swemu gospodarzowi, radzę grzeczniej traktować funkcjonariusza Świętego Officjum – dodałem ostrzejszym tonem.
Widziałem, że zacisnęła usta. Nic jednak nie odpowiedziała, choć, szczerze mówiąc, spodziewałem się protestów.
– Wolę być tu niż u ojca, który zechce mnie wyswatać z którymś ze swych podstarzałych przyjaciół albo ich nieokrzesanych synów.
Zważywszy na fakt, iż na zamku Reutenbacha godziła się sypiać ze stajennymi, nieokrzesanie nie było chyba jej aż tak niemiłe. Zdecydowałem się jednak wziąć te słowa za dobrą monetę.
– Więc margrabia nie zmusza cię słowem ni czynem do pozostawania w jego mocy? Czyż nie tak?
– Właśnie tak. – Zerwała kwiat mlecza i zdmuchnęła go. Srebrzystobiałe pyłki poszybowały w powietrzu.
– Droga Anno, czasami człowiekowi ciężko wyartykułować cały bezmiar strachu lub goryczy lęgnący się w jego sercu. Czasem każdy z nas potrzebuje przyjaciela, by móc mu się zwierzyć ze swych trosk. Szczerze, otwarcie i z nadzieją, że przyjaciel nigdy nie ujawni tego, czego się dowie, jeśli nie zostanie o to jasno poproszony…
– I wy chcecie być takim przyjacielem? – Tym razem miałem wrażenie, że jej oczy nie spoglądają na mnie obojętnie, lecz wrogo.
– Ja nie chciałbym być twoim przyjacielem, Anno. Ja nim jestem – mocno zaakcentowałem ostatnie słowo. – Niezależnie od twych uczynków oraz myśli. To, co sądzisz o mnie samym, nie ma najmniejszego znaczenia wobec przyjaźni, jaką do ciebie żywię, i wobec pomocy, jaką z Bożą łaską chciałbym ci ponieść.
– Największą pomocą będzie, jeśli zostawicie mnie w spokoju – odparła.
Przez chwilę spacerowaliśmy w milczeniu, Anna rzuciła w trawę łodyżkę dmuchawca, z którego uleciały już wszystkie pyłki.
– Myślisz pewnie sobie: czym może zagrozić potężnym Reutenbachom pokorny inkwizytor z Hezu? Otóż, droga Anno, nie tacy jak Reutenbachowie płonęli już na stosach Świętego Officjum. Wystarczy, że skinę dłonią, a zaroi się tu od czarnych płaszczy i srebrnych krzyży. Skrzywdzić jednego z nas to jak skrzywdzić Kościół. A skrzywdzić osobę, którą się opiekujemy, to jak skrzywdzić nas samych… – Odczekałem, by mogła przemyśleć słowa, które usłyszała. Nie były do końca prawdziwe, lecz mogłem tylko mieć nadzieję, że nawet jeśli prawdy nie było w słowach, to kryła się ona w mym przekonującym głosie. – Doszły mnie słuchy, że być może na tym zamku odbywają się heretyckie, bluźniercze rytuały. Jeśli wiesz coś o tym, moje dziecko, Inkwizytorium zapewni ci bezpieczeństwo oraz ochronę. Nie wspominając już o tym, iż delatorzy otrzymują część majątku heretyka. W uznaniu swych zasług na rzecz naszej matki Kościoła, świętego i jedynego.
Przystanęła i nieoczekiwanie wzięła moją rękę w swoje dłonie.
– Nie róbcie nic, proszę – powiedziała, tym razem nadspodziewanie miękko. – Klnę się na wszystko, co dla mnie święte, klnę się na moje życie, że nie dzieje się tu nic, czego bym nie pragnęła. Jeżeli będę potrzebowała pomocy, powiadomię was. I dziękuję, że z taką pieczołowitością zechcieliście spełnić prośby mego ojca. Odeszliśmy daleko od siebie, niemniej jest przecież moim ojcem i szanuję to, że mu pomagacie. Uścisnąłem jej palce.
– Jak sobie życzysz, Anno – odparłem łagodnie. Oczywiście mogłem spytać, z jakich to powodów oddaje się stajennym, kuchcikom oraz ogrodnikom, lecz byłem pewien, że odpowiedź na to pytanie została wcześniej przygotowana.
– Słyszałem to nazwisko. Hoffentoller – powiedział Kostuch, a na jego czole pojawiły się grube fałdy zadumy.
– Mów więc.
– Maurycy Hoffentoller – przymknął oczy – trafił do pogańskiej niewoli w czasie ostatniej krucjaty. Wrócił po trzydziestu siedmiu latach…
– To nie ten. – Machnąłem dłonią. – Pradziad Matthiasa zginął.
– Maurycy Hoffentoller pieczętujący się Bykiem z Trzema Rogami – rzekł Kostuch tonem wyjaśnienia.
– To tego trzeciego roga miał pewnie, prawda, między nogami – zarechotał Pierwszy. – Bo widział kto byka z trzema rogami na łbie?
– Może kuzyn? – zasugerowałem, nie zwracając uwagi na słowa bliźniaka. – Dwaj kuzyni popadli w niewolę, jeden zginął, jeden wrócił?
– Tego już nie wiem, Mordimerze.
– A jakby się niby jednorożec pogził z bykiem, to co by z tego wyszło? – zapytał Drugi.
– Ha! – mruknąłem do siebie, ignorując tym razem drugiego z bliźniaków.
Istniały trzy rozwiązania. Tak jak powiedziałem, Maurycy mógł być kuzynem pradziada Hoffentollera, a więc nosił to samo nazwisko i pieczętował się tym samym herbem. Albo ktoś, od kogo Kostuch usłyszał tę historię, mylił się. Albo Matthias mnie oszukał. Tylko czemu miałby to zrobić? Śmierć w pogańskiej niewoli była niewątpliwie losem bardziej chwalebnym niż powrót z niej po latach. Jednak ludzi, których poganie zmuszali do niewolniczych prac, nikt nie obwiniał za zły los. Rodziny czasami nawet przez długie lata szukały ich lub starały się wykupić. Chyba że… wyrzekli się Jezusa w zamian za wątpliwy przywilej zostania nadzorcami dawnych towarzyszy walki. Wtedy istotnie był to powód hańby. Czyżby pradziad Matthiasa był w istocie takim wiarołomnym rycerzem, człowiekiem słabego ducha? Jednym z tych, dla których pokusa doczesnej korzyści stała się silniejsza od nadziei zbawienia i zmartwychwstania przy Pańskim stole? Ale czegóż podobny odstępca mógł szukać w naszym Cesarstwie po trzydziestu siedmiu latach? Musiał przecież wrócić jako starzec lub niemal starzec… I nie mógł się spodziewać ciepłego przyjęcia, chyba że spreparował zręczną historyjkę mającą zaświadczać o jego niewinności, a kto wie, może nawet bohaterstwie. Tyle że wtedy mój zleceniodawca nie ukrywałby faktu powrotu pradziada, wręcz chełpiłby się jego odwagą.
– Gdzie usłyszałeś tę historię, Kostuch? – zapytałem.
– A jakby coś się urodziło ze świni i mężczyzny? I jakby to była, prawda, kobitka? Ile byłoby cyców do zmacania! – rozmarzył się Pierwszy.
– Gospoda „Pod Jedwabną Chustą" – odparł Kostuch bez chwili namysłu. – Dwaj szlachcice rozmawiali o krucjatach.
Znałem tę karczmę, gdyż z jej nazwą wiązała się ucieszna historyjka. Wiele lat temu niedaleko niej wznosił się miejski szafot, na którym właśnie miano stracić pewnego złodzieja i włóczęgę. Jednak przekupiona wcześniej młoda nierządnica podbiegła do skazanego i zarzuciła mu na głowę chustę, wołając: „Mój ci on", co wedle prawa zwyczajowego oznaczało, że przestępca powinien być zwolniony i dany jej za męża. Na szczęście oficer straży oraz urzędnik burgrabiego nie dali się zwieść. Złodzieja i tak powieszono, a ladacznicę przykładnie oćwiczono pod jego wierzgającym nogami ciałem. Historia, jak mówiłem, była ucieszna, lecz w żaden sposób nie mogła mi pomóc w rozwiązaniu sprawy Hoffentollera.
– Usłyszałeś wtedy jeszcze coś? – zagadnąłem Kostucha.
– Pić już poszliśmy. – Pokręcił głową.
No i właśnie, tyle było pożytku z pamięci Kostucha…
– Albo z krowy – powiedział Drugi – bo wymiona niby większe…
– Zostaniemy tu jeszcze co najmniej jedną noc – zdecydowałem po namyśle. – A kto wie czy nie dłużej.
– Mordimer musi, prawda, poszukać miejscowego chlewika – zarechotał Pierwszy.