– Albo łobory! – Drugi zapluł się ze śmiechu i klasnął dłońmi w uda z wielkiej radości.
Spojrzałem tylko na nich i pokręciłem głową. Bliźniacy byli czasami pomocni, lecz nader często złościły mnie ich prymitywne poczucie humoru oraz proste obyczaje. Cóż, dźwigałem krzyż ich towarzystwa, tak jak wiele innych krzyży w moim życiu, i wierzcie, że ten był jeszcze stosunkowo łatwy do niesienia. Poza tym, cokolwiek by mówić o bliźniakach, to po pierwsze, dysponowali pewnymi unikalnymi zdolnościami, a po drugie, mimo nikczemnego wzrostu potrafili naprawdę dobrze się bić. Mało który człowiek umiał tak celnie strzelić z kuszy jak oni, a nożami zadźgali i zarżnęli już niejednego przeciwnika. Patrzyłem na nich, jak klepali się po ramionach i zaśmiewali z własnych dowcipów. Wyglądali tak niewinnie. Dwóch rozbawionych małych ludków o pucułowatych twarzach, wyblakłych oczach i wyraźnych śladach łysiny. Nie wiem czemu, lecz od pewnego czasu miałem coraz silniejsze przeczucie, że kiedyś te groteskowe pieski rzucą mi się do gardła. Dla ich dobra żywiłem nadzieję, iż ta chwila nadejdzie jak najpóźniej.
– Daję wam dzień wolnego – zadecydowałem. Nawet się nie ucieszyli, gdyż wystarczająco długo mnie znali, by wiedzieć, co te słowa tak naprawdę oznaczają.
– Bliźniacy w jedną stronę, Kostuch w drugą. Pokręcicie się po wioskach, pogadacie w karczmach, popijecie z miejscowymi. Chcę wiedzieć, o czym plotkują co ich trapi, co myślą o Reutenbachu… Nie naciskajcie za bardzo i – pogroziłem im palcem – żadnych burd. Oraz – pogroziłem znowu – żadnych dziewek.
Bliźniacy skrzywili się równocześnie, jak na zamówienie.
– Żadnych dziewek – powtórzyłem dobitnie. – Żadnego oszukiwania przy kartach czy kościach. Najlepiej nie grajcie w ogóle, nawet gdyby was zapraszano. Zrozumieliście?
Pokiwali głowami.
– Dobrze, że zrozumieliście – skwitowałem. – I lepiej o tym wszystkim nie zapomnijcie, bo żywcem będę darł z was pasy.
Moi towarzysze zachowywali się czasami niczym niesforne psy. W końcu nie bez powodu bliźniacy wyszli właśnie po sześciu tygodniach dolnej wieży. Jednak wiedzieli, że po pierwsze, ich karmię, po drugie, nauczyli się też, że Mordimer Madderdin w czasie śledztwa staje się człowiekiem ciężko wybaczającym błędy oraz zaniechania. Tak więc sądziłem, że poradzą sobie z wyznaczoną misją. Zarówno Pierwszy, jak i Drugi potrafili zyskać zaufanie rozmówców, zwłaszcza kiedy byli to ludzie prości. Ba, nawet Kostuch mimo odrażającej i groźnej fizjonomii umiał stać się wybornym kompanem, jeśli tylko wiedział, że podobna gra mu się opłaci.
– Ale żeście się złoili – patrzyłem na nich z obrzydzeniem.
Pierwszy pierdnął, Drugi beknął. Nie była to odpowiedź, jakiej się spodziewałem.
– Wiemy, prrrawda, coś… – zabełkotał Pierwszy.
– Na sssłużbie żeśmy się niby upiliśśśmy – dodał Drugi tak samo bełkotliwie, ale z wyraźnie pobrzmiewającą dumą w głosie.
Nie. W takim stanie nie dało się z nimi rozmawiać.
– Kostuch, weź tych idiotów i zrób coś z nimi. Jak tu przyjdą drugi raz, mają być trzeźwi.
Nie spodziewałem się, że potrwa to aż tak długo, lecz wreszcie wrócili. Kostuch z wielce zadowoloną miną, natomiast bliźniacy wściekli i przemoczeni do suchej nitki.
– Hmmm? – Spojrzałem na Kostucha.
– Wrzuciłem ich do fosy. – Wzruszył ramionami.
– Wytrzeźwieli?
– Tak – Pierwszy i Drugi wypowiedzieli to słowo chórem, wyręczając Kostucha.
– Jakże się cieszę – stwierdziłem z celowo sztucznym entuzjazmem. – Wodorosty sobie wyjmij. – Zerknąłem w stronę Drugiego.
Pogmerał we włosach i wyciągnął z nich pęk zielonych, śliskich, splątanych nici.
– No to słucham – powiedziałem.
– Dziewki poznikały – rzekł Pierwszy. – Sztery. – Wystawił paluchy.
– Jak to poznikały?
– Ano tak: poznikały. Poszła taka paść kozy i nie wróciła. Na ten sam przykład, prawda, że nie powiem…
– Młode?
– Młooooo… – Pierwszy nieoczekiwanie zwymiotował sobie na buty – deeee. Przaszam, Mordimerze.
Zwymiotował jeszcze raz, zakończył oddechem ulgi i uśmiechem. Wypluł kawałek mięsa spomiędzy zębów.
– Za co Bóg mnie tak pokarał? – spytałem, nie licząc na odpowiedź.
– Wszystkie młode, ale o jednej tylko mówili, że niby urodziwa – dorzucił Drugi.
– Kiedy poznikały?
– Od wiosny.
– Wszystkie jak ta pierwsza? Chłopki?
– Niby chłopki.
– Idźcie na razie i odeśpijcie. Jutro jeszcze pogadamy.
Wyszli, ja zostałem sam na sam z Kostuchem. Usiadłem nieco dalej od niego, chociaż nie wiem, czy mogło to dać jakikolwiek efekt, gdyż odór bijący z jego ciała zdawał się wypełniać całe pomieszczenie.
– A tobie jak poszło?
– Słyszałem o trzech dziewkach.
– Może tych samych?
– Nie, nie. – Pokręcił głową. – Wszystkie były z jednej wioski. Trzy siostry. Trzynaście, czternaście i piętnaście lat. Poszły nad rzekę i już nie wróciły.
– Utopiły się – zaryzykowałem.
– Pewnie – burknął. – W tej strudze i kota byś nie utopił.
– Słyszałem kiedyś podobną historię o trzech dziewczętach. Jedna zaczęła tonąć, druga poszła jej na pomoc i tamta ją wciągnęła pod wodę, trzecia chciała ratować dwie pozostałe. No i już było po wszystkich.
– Powiedziałem przecież, że kota byś nawet nie utopił – przypomniał obrażonym tonem.
– Może było po deszczach i woda rozlała? – zapytałem, gdyż widziałem już leniwe strumyki, które zamieniały się w niebezpieczne i rwące rzeki pełne wirów oraz zdradliwych głębi.
– Nie – stwierdził stanowczo. – Powiedzieli, że wtedy rzeka była jak dzisiaj. A dzisiaj suchą nogą można było przejść na drugi brzeg, tylko skacząc po kamieniach.
– Co o tym mówili we wsi?
– Jak to ludzie. – Wzruszył ramionami. – Jedni, że złe z lasu je porwało, drudzy, że uciekły z gachami…
– Taaak, zwłaszcza ta najmłodsza – przerwałem mu.
– Inni jeszcze, że poszły do miasta szukać lepszego życia.
– W sumie zniknęło siedem dziewcząt, przynajmniej my właśnie o siedmiu wiemy. Czy to nie dziwne, Kostuch?
– On je porywa? – obniżył głos i pokazał głową na drzwi. Wiedziałem, że ma na myśli Reutenbacha.
– Młode, nieładne wieśniaczki? Ktoś, kto nie przepuszczał co piękniejszym szlachciankom? Nie pasuje mi to…
– Pamiętamy takie sprawy – rzekł.
– Ano pamiętamy – westchnąłem.
Młode, niewinne dziewczęta były doskonałym obiektem mrocznych rytuałów. Słyszałem o pewnej arystokratce, która uwielbiała kąpiele we krwi, gdyż twierdziła, że nadają skórze aksamitną miękkość oraz przedłużają życie. Sam pomogłem rozwiązać sprawę ślicznej i uroczej dziewczyny, której życie własny ojciec chciał poświęcić, wypełniając demoniczne obrzędy. Wiedziałem, że niektórzy czarnoksiężnicy płacą wzywanym demonom właśnie życiem, sercem lub krwią dziewic. Tyle że Reutenbach nie wyglądał mi na czarownika. Oczywiście, pozory mogły mylić, a ja przecież nie rezerwowałem sobie prawa do wszechwiedzy. Był to jeden z tropów, które należało sprawdzić. Uznałem, że w tym celu najlepiej będzie zastosować metodę, przed której użyciem zawsze się wzdragałem. Postanowiłem bowiem udać się na wyprawę, w której zawsze jedynymi przewodnikami są modlitwa oraz porażający ból. To nie było warte pięciuset koron otrzymanych od Hoffentollera, które zresztą, tak czy inaczej, przeszły już na moją własność. Ale było to warte moich wątpliwości. Niektórzy z inkwizytorów posiadają szczególny talent, pozwalający im zobaczyć świat ukryty przed wzrokiem innych ludzi. Nie korzystamy z tych zdolności pochopnie, gdyż każda podobna podróż jest zagrożeniem dla życia, prowokuje śmiertelne niebezpieczeństwo dla duszy oraz wysysa siły witalne. Jednak trudno mi było oprzeć się wrażeniu, że na zamku Reutenbach nie wszystko wygląda, jak wyglądać powinno na pierwszy rzut oka. Nie mogłem margrabiemu kazać, by udostępnił swój zamek rewizji, lecz mogłem tę rewizję przeprowadzić tak, by nie miał o niej nawet najmniejszego pojęcia.