Выбрать главу

Kazałem Kostuchowi, by pozostał, ponieważ inkwizytorska modlitwa powoduje tak mocne wycieńczenie organizmu, iż jeszcze w kilka godzin po niej jestem słaby niczym nowo narodzone kocię i nie ma mowy, bym obronił się przed kimkolwiek. Nie sądziłem co prawda, by Reutenbach kazał mnie zabić, nie zamierzałem jednak bez potrzeby ryzykować.

Rozebrałem się do pasa, gdyż wiedziałem, że już za moment cały kaftan oraz koszulę mogę mieć skąpane we krwi i wymiocinach. Uklęknąłem na podłodze. Kostuch stał w drugim końcu pokoju, dłubiąc ostrzem sztyletu w zębach, i przyglądał mi się badawczo. Wiedział, czego świadkiem będzie już za chwilę, i zastanawiałem się, czy widok mojego cierpienia jest mu obojętny, czy sprawia satysfakcję, czy też raczej budzi troskę. Ha, troskliwy Kostuch! Dziwnie to brzmiało, jednak nie zapominałem przecież, iż mój towarzysz przynajmniej raz wyciągnął mnie ze śmiertelnej opresji.

Przymknąłem oczy, musiałem skupić się na modlitwie i nic, co się działo na zewnątrz, nie mogło przeszkadzać mi w przekroczeniu bram dzielących świat materialny od świata duchowego. Zawsze tkwi we mnie granicząca z przeświadczeniem obawa, iż kiedyś pozwolę sobie o raz za dużo igrać z niebezpieczeństwem. Co stanie się wtedy? Zapewne na ziemi pozostanie moje martwe ciało, natomiast duch będzie się błąkał gdzieś w nieświecie, z chwili na chwilę coraz słabiej pamiętający, kim niegdyś był. Co wydarzyłoby się później, tego tak naprawdę nie wie nikt. Może roztopiłbym się w mroku ogarniającym nieświat? Może stałbym się jednym z tych przerażających obłoków ciemności lub jednym z bezkształtnych, złowrogich tworów przemierzających pustkę? Tak czy inaczej, musiałem spróbować po raz kolejny. Bóg mi świadkiem, nie ryzykowałem mego życia dla Hoffentollera ani jego córki, którzy obchodzili mnie tyle, co ogrodowe chwasty.

Obchodziła mnie jedynie satysfakcja z wykonanego zadania. Ryzykowałem życie dla prawdy, którą chciałem poznać, gdyż w końcu Pismo mówi nam dobitnie: I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi. Zapadły mi też w pamięć słowa jednego z poematów mistrza Rittera, w którym pisał on: Piękna jest tylko prawda i tylko ona jest godna miłości.

– Ojcze nasz – rozpocząłem – któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…

Oczy miałem zamknięte tak mocno, iż czułem, jak bolą mnie powieki. A rychło pojawiły się również czerwone rozbłyski. Potem, nadal w czerwieni tych rozbłysków, ujrzałem komnatę i klęczącego na podłodze Mordimera, modlącego się z twarzą zastygłą w oczekiwaniu na ból.

– Bądź wola Twoja, jako w niebie tak i na ziemi…

Zawsze mam nadzieję, że tym razem ból nie nadejdzie. Ale on wpływa do zatoki mego umysłu niczym miotana sztormem galera o czerwonych żaglach. I teraz uderzył też z tak potworną siłą, że mało nie straciłem tchu. Jak zwykle zresztą uderzył wtedy, kiedy przez króciutką chwilę miałem szaleńcze przeczucie, że jednak mnie ominie. Wiedziałem, że jeśli przestanę się modlić, czeka mnie los gorszy od okupionej bólem śmierci.

– I daj nam też siłę, byśmy nie przebaczali naszym winowajcom… – słyszałem, że modlitwa zmienia się w rozpaczliwy jęk. Ból potężniał z każdą chwilą.

Odwróciłem wzrok od skurczonego Mordimera, któremu krew buchała z nosa strumieniem na złożone do modlitwy dłonie. Wypłynąłem z zamkowych komnat, a półprzejrzyste ściany wypuszczały mnie tak łatwo, jak gdyby utkano je z szarej pajęczyny babiego lata. Zmierzałem w miejsce, w którym widziałem skondensowane plamy ciemności wręcz emanującej złem. To były zamkowe lochy. Widziałem zastygłe w ścianach kształty o nienaturalnie poskręcanych kończynach i obrzmiałych głowach. Wyciągały do mnie dłonie z jakąś obłąkańczą nadzieją i nie wiedziałem, czy pragnęły, bym je wyrwał z niewoli, czy też chciały mnie uwięzić wraz ze sobą i skazać na wieczną żałość. Nie były na tyle silne, by mnie powstrzymać, ale ich ból oraz tęsknota zdawały się budować niewidzialną barierę, przez którą coraz ciężej było się przedostać. Teraz nie płynąłem już spokojnie, jak w krystalicznie przejrzystym powietrzu, lecz przeciskałem się z trudem, jakbym próbował brnąć w rzece pod prąd. I nagle zobaczyłem barierę. W mej wizji była płonącą ścianą, a z ognistych obłoków wyłaniały się brodate głowy zniekształcone grymasem nienawiści. Tej przeszkody nie byłem w stanie pokonać. Mogłem próbować. Tak jak mógłbym spróbować skoczyć na rozpalony stos. W drugim wypadku zginęłoby zaledwie moje grzeszne ciało, teraz natomiast mogłem narazić nieśmiertelną duszę. Musiałem się więc wycofać. Wzniosłem się jeszcze tylko nad całym zamkiem i przekręciłem go w dłoniach, jakby był dziecinną zabawką, oglądając go dzięki temu ze wszystkich stron. Wszystko wyglądało zwyczajnie i niewinnie, oprócz tej nieprzebytej dla mnie czerwonej bariery. Musiałem wracać, nigdy nie wolno zbyt długo pozostawać poza własnym ciałem i przemierzać przerażającej pustki nieświata. Popłynąłem do komnaty, gdzie pokrwawiony Mordimer wznosił ku sufitowi oczy, w których zamarł ból. Jego twarz była zmieniona, wykrzywiona i ściągnięta cierpieniem. I nagle byłem już we własnym ciele. Przewróciłem się jak szmaciana laleczka prosto w kałużę krwi. Nie bolało mnie niemal nic, ale samo wspomnienie bólu paraliżowało strachem. – Chodź, chodź…

Kostuch podtrzymał mnie silnym ramieniem, odciągnął na bok, potem usadził w fotelu. Zmoczył w miednicy ręcznik i przetarł mi twarz z krwi. Później wyciągnął zza pazuchy manierkę i przechylił ją do moich ust.

– Dobre, mocne, pij.

Zakrztusiłem się, gdyż gorzałka była naprawdę mocna. O mało nie zwymiotowałem, ale Kostuch wlał mi w gardło następny łyk. I jeszcze następny. Poczułem się nieco lepiej, lecz i tak wiedziałem, że nie jestem w stanie rozmawiać. Chciałem tylko zasnąć.

– Spać… – udało mi się poruszyć ustami. Kostuch zaciągnął mnie na łóżko, ułożył i okrył kapą.

– Będę tu czekał – obiecał.

Jak przez mgłę widziałem, że siada na fotelu i opiera stopy na niskim stoliku. Potem myśli powoli gasły.

Siedziała nade mną i opierała chłodną dłoń na moim czole. Gdy uchyliłem powieki, zobaczyłem jej zmartwioną twarz. Zielone, wycięte na kształt migdałów oczy były zaszklone łzami. Wiedziałem, że tylko śnię, ponieważ ten właśnie sen powtarzał się zbyt często, bym nie pamiętał o jego prawdziwej naturze. Chciałem jednak, by trwał. Chciałem już się nie budzić. Tyle że oczywiście obudziłem się. Trapiony bólem głowy oraz mdłościami. Kostuch siedział w fotelu i drzemał, poświstując przez nos. Jednak kiedy tylko uniosłem głowę, natychmiast otworzył oczy.

– Lepiej? – zapytał.

Zastanawiałem się, czy skinąć głową, czy odpowiedzieć. Po chwili uznałem, że mrugnięcie obiema powiekami będzie najmniej wyczerpujące. Podszedł do mnie i przypatrzył mi się uważnie.

– Wyglądasz, jakby cię ktoś zjadł i wysrał – mruknął. – Wykończysz się, Mordimerze.

Tak, z tym punktem widzenia zgadzałem się całkowicie. To znaczy nie wiedziałem, jak wyglądam, lecz wiedziałem, jak się czuję, i byłem już pewien, że któraś z kolejnych podróży okaże się ostatnia. Najwyraźniej dochodziłem do granic swoich możliwości, do granic tego, co jest w stanie wytrzymać moje ciało. Minęło kilka godzin snu od czasu, kiedy wróciłem, a nadał nie byłem w stanie podciągnąć się o własnych siłach, by usiąść, opierając plecy na poduchach. Nadal nie byłem w stanie głośniej się odezwać, gdyż sama myśl, że będę musiał wysilić krtań, poruszyć ustami i językiem, wydawała się nie do ścierpienia. Leżałem, wpatrując się w ciemny sufit komnaty. Nawet to wydawało się męczące, bałem się jednak zamknąć oczy, gdyż wzrok, niczym kotwica, trzymał mnie na tym świecie. Dziwne, ale pomimo że Kostuch stał tuż obok mnie, nie czułem otaczającego go charakterystycznego odoru. Czyżbym stracił węch? Bo przecież myśl, że mój towarzysz się wykąpał, była więcej niż absurdalna!