Выбрать главу

– Chcesz jeszcze łyknąć? – Kostuch potrząsnął manierką, aż w środku zachlupotało.

– Nie – udało mi się odszepnąć, bo bałem się, że jeżeli nic nie powiem, napoi mnie wbrew mej woli a sama myśl o gorzałce, jej smaku i zapachu, wywracała mi trzewia. – Jeszcze spać…

Kiedy otworzyłem oczy po raz drugi, zobaczyłem Kostucha siedzącego w tym samym miejscu co przedtem. Tym razem nie spał, ostrzem noża obrzynał sobie zgrubienia skóry na paluchu prawej stopy. Pod fotelem leżały czarne od brudu onuce i buty. Smród wwiercił się w moje nozdrza, a ja chyba po raz pierwszy w życiu ucieszyłem się, czując ten Kostuszy zapaszek, przypominający odór rozkładających się zwłok. Nie straciłem jednak węchu! Usiadłem i opuściłem stopy na posadzkę. Czułem się już dużo lepiej. Nadal trochę osłabiony, ale przynajmniej mogłem ruszać się bez bólu i bez strachu, że za moment upadnę.

– No to żyjesz, brachu – powiedział Kostuch serdecznym tonem.

– Bóg dał. – Wstałem i sięgnąłem po antałek z winem. Wypiłem kilka łyków i zrobiło mi się jeszcze lepiej.

– Margrabia pytał o ciebie. Powiedziałem, żeś chory. Nawet po doktora chciał posłać, powiedziałem, że nie trzeba.

– Słusznie. Dobra, Kostuch, możesz już iść. Tylko zabierz to. – Wskazałem buty, onuce oraz resztki ściętej skóry i czarnych paznokci.

Wyszedł, a ja mogłem spokojnie zastanowić się nad moją wizją. W lochach zamku czaiło się zło. Zastygły tam ból, nienawiść i śmierć. Lecz modlitewne wizje nie zawsze udzielają nam odpowiedzi na pytanie, które zadajemy. Nie miałem żadnego przedmiotu, który mógłby mi posłużyć za przewodnika i który doprowadziłby ninie do miejsca bluźnierczych rytuałów (jeśli takowe w ogóle się odbywały). A że w zamkowych piwnicach kłębiło się tak wiele uczuć? Cóż, lochy zwykle służą do tego, by przetrzymywać w nich, a może nawet torturować więźniów. Czyż więc dusze ludzi skazanych przez Reutenbacha lub jego przodków nie odcisnęły po prostu w murach swego mrocznego, przepełnionego bólem piętna? Może była tu niegdyś katownia, gdzie wydobywano zeznania, piętnowano żelazem, oślepiano i łamano kończyny? Może niektórzy więźniowie umarli z głodu, chorób czy starości? To oni właśnie, lub raczej ich wspomnienie jawiło się moim oczom w postaci nienaturalnie skręconych ciał pełnych cierpienia oraz tęsknoty. Niepokoiła mnie jednak wizja tej ognistoczerwonej bariery, przez którą nie był w stanie przeniknąć mój umysł. Najprawdopodobniej znajdowało się w tym miejscu tajne przejście, zabezpieczone za pomocą czarnej magii. Lecz równie dobrze mogła to być stara, potężna magia, pochodząca z początków istnienia zamku. Wiedziałem, że w dawnych czasach niektóre z rodów korzystały z usług czarnoksiężników, by zabezpieczyć część posiadłości przed niepowołanymi oczami. Przecież potęga Świętego Officjum wzięła się właśnie stąd, iż kilkaset lat temu zbyt wielu ludzi odchodziło od nauk Jezusa, gdyż wabieni byli przez potężne, mroczne siły. I to zadaniem inkwizytorów od wieków była bezlitosna walka z tymi siłami oraz ich ludzkimi poplecznikami. Bariera mogła więc zostać wzniesiona nie wczoraj czy rok temu, a pięćset lat wcześniej. Z tego, co wiedziałem zamek Reutenbach został wybudowany dziesięć wieków po Chrystusie. I choć potem dobudowywano nowe kondygnacje, zmieniano go i fortyfikowano, to podziemia mogły zostać w stanie niemal nienaruszonym.

Mogłem zażądać rewizji, na którą i tak musiałbym zyskać oficjalne pozwolenie z Inkwizytorium, lecz żądanie oparte na tak niepewnych podstawach byłoby prawdziwym szaleństwem i błąd drogo by mnie kosztował. Poza tym zawsze musiałem zakładać, że popełniłem omyłkę. Modlitewne wizje były ciężkim przeżyciem, a ja w dodatku mogłem nie do końca rozumieć znaczenie pewnych znaków czy symboli. No cóż, musiałem z przykrością stwierdzić, że mój ból, strach oraz to, że ryzykowałem życie, poszły na marne. Niczego się nie dowiedziałem i nic nie osiągnąłem. Miną długie miesiące, zanim znowu odważę się na podróż do nieświata, jeśli w ogóle jeszcze kiedyś zaryzykuję podjęcie takiej próby.

Zasady grzeczności wymagały, bym poprosił margrabiego o możliwość przedłużenia gościny w jego zamku. Z całą pewnością doskonale wiedział, że tak właśnie zrobię, a ja równie doskonale wiedziałem, iż nie odmówi mej grzecznej prośbie.

– Oczywiście, mistrzu Madderdin – nie dał pozna po sobie, że spodziewał się takiego obrotu spraw. – Proszę czuć się jak u siebie w domu.

– Dziękuję, panie margrabio. To wielki zaszczyt dla mnie.

Skinął głową, tak jakby to było oczywiste.

– Macie silną głowę, panie Madderdin – rzekł. – Na świętego Jana zawsze urządzam w zamku zawody dla najtęższych opojów. Jeśli Bóg da, że będziecie wtedy w pobliżu, zapraszam serdecznie.

– Ha, nie omieszkam. – Roześmiałem się, bo zważywszy na hojność margrabiego oraz jakość jego win, te zawody musiały wyglądać doprawdy znakomicie.

– Co zamierzacie dziś robić, jeśli wolno spytać? Może wybierzecie się na polowanie? Łowczy mi doniósł, że w okolicy widziano tura.

– Czy tury nie są przypadkiem pod cesarską ochroną?

– A czyż łeb tej bestii nie pięknie by wyglądał na ścianie?

No właśnie, westchnąłem w myślach, tak miały wyginąć tury pomimo opieki Najjaśniejszego Pana.

– Niestety, panie margrabio. Dzisiaj zamierzam odwiedzić Hoffentollera i nakłonić go, by pogodził się ze stratą.

– Będę wdzięczny – odrzekł, choć byłem pewien, że ufa mi mniej więcej w tym samym stopniu co żmii zawiniętej wokół nadgarstka.

– W takim razie pozwolę sobie pożegnać pana margrabiego. Zapewne do wieczora. – Skłoniłem się grzecznie.

– Wierzę, że jest pan człowiekiem honoru – rzekł wyniosłym tonem Reutenbach, kiedy byłem już przy drzwiach.

Odwróciłem się i spojrzałem mu prosto w oczy.

– Jestem inkwizytorem – odparłem chłodno. – A inkwizytorzy nawet honor, jeśli tylko zajdzie taka potrzeba, poświęcają na ołtarzu miłości Pańskiej.

Widziałem, że moja odpowiedź w żadnej mierze go nie zadowoliła.

– Jednak zaufam panu – powiedział powoli. – Choć rzeczą, którą wyznam, niełatwo dzielić mi się z innym człowiekiem.

– Uprzejmie słucham, panie margrabio.

– Zamierzam poślubić Annę – rzekł. – Chociaż wiem o jej… – urwał na chwilę, a jego oczy zmętniały – miłostkach… nawiązywanych po to tylko, by wzbudzić moją zazdrość. Kobieca przebiegłość… – Zaśmiał się wymuszenie.

Nie odpowiedziałem mu śmiechem, gdyż spółkowanie ze służbą nie przystawało szlachciance, niezależnie od tego, czy była kapryśna czy też nie, i niezależnie od tego, co swym postępowaniem chciała wymusić.

– Proszę przyjąć moje najszczersze gratulacje, margrabio – skwitowałem jego słowa obojętnym tonem.

– Dziękuję – odparł. – Mam więc nadzieję, że będziecie mogli poinformować Hoffentollera o moich uczciwych zamiarach. Wielki to przecież zaszczyt dla zwykłej szlachcianki stać się margrabiną Reutenbach.

– O, niewątpliwie – przyznałem z pełną powagą i szacunkiem w głosie. – Jestem pewien, że Hoffentoller doceni zaszczyt, który spadnie na jego dom. Bo choć to starożytna rodzina, to biedna, nieprawdaż?