Выбрать главу

– Starożytna. – Machnął ręką. – Wspominał wam, oczywiście, o Maurycym HofFentollerze i wyprawie krzyżowej?

– Pradziad, czyż nie? Wsławił się niezłomną wiarą i zginął w pogańskiej niewoli.

– Właśnie tak. A zginął, gdyż dziadek Hoffentollera pieniądze, które otrzymał od cesarza na wykup, przepił i przegrał w kości.

– Smutne – podsumowałem. – Nie miał przypadkiem kuzyna o tym samym imieniu?

Reutenbach spojrzał na mnie zdziwiony.

– Skądże – odparł. – Przynajmniej ja nic o tym nie wiem.

Odwrócił się do okna, dając tym samym znać, że skończyliśmy rozmowę.

– Miłej podróży – rzekł.

Wyszedłem, zastanawiając się, czy Matthias mnie oszukał (jaki jednak miałby w tym cel?), czy też po prostu szlachcice, których rozmowę podsłuchał Kostuch, pomylili się. Niemniej jedno było pewne: Maurycy Hoffentoller był pradziadem mojego zleceniodawcy A co się z nim stało dalej, tego już nie wiedziałem. Zresztą może Kostuchowi szlachcice mieli rację? Może rzeczywiście Maurycy powrócił po wielu latach jako starzec złamany niewolą, a rodzina ukryła ten fakt, woląc pielęgnować przed sąsiadami legendę niezłomnego obrońcy wiary umierającego męczeńską śmiercią? Słyszałem o takich historiach i niekoniecznie dotyczyły one wypraw krzyżowych. Przez lata inkwizytorskiej praktyki nauczyłem się, że wiele szlacheckich rodów z pokolenia na pokolenie skrywało wstydliwe tajemnice dotyczące bliższych czy dalszych krewnych. A to że któryś z synów był nadto podobny do stajennego; a to, że dziadek za młodych lat wolał towarzystwo barczystych chłopów, niż okolicznych szlachcianek; a to że pradziadowi po bitwie wysłano kądziel i zajęczą skórkę. O takich rzeczach nie mówiło się głośno.

Hoffentoller był naprawdę bliskim sąsiadem Reutenbacha. Ich ziemie graniczyły ze sobą, a podróż konno z zamku do dworu zajęła mi raptem czas do południa. Czułem się już całkiem nieźle i cieszyłem się świeżym powietrzem oraz miłą przejażdżką. Przekroczyłem rzekę (jeśli była to ta sama, o której wspominał Kostuch, to faktycznie trudno było się w niej utopić.) i zajechałem pod rozłożony przy brzozowym zagajniku dwór Hoffentollera. Siedzibę Hoffentollerów stanowił wielki drewniany budynek otoczony zaniedbanym częstokołem, prawdopodobnie pozostałością po dawnych złych czasach, kiedy na prowincji ciągle wybuchały walki oraz rebelie. Dwór, tak jak wspomniałem, był wielki, lecz tylko parterowy, a wyróżniała go wieżyczka z powiewającym na wietrze sztandarem. Wymalowano na nim godło rodu – Byka z Trzema Rogami. Teraz mogłem się przekonać, gdzie jest ten trzeci róg. Wyrastał spomiędzy oczu. Brama była otwarta, na dziedzińcu zauważyłem trzech ludzi ze służby, w błotnistym bajorku wylegiwały się dwie świnie, kilkanaście kur wydziobywało robaki. Wszystkiemu przyglądał się posiwiały pies o wyliniałym futrze i smutnym wzroku. No cóż, nie dziwota, że Anna wolała zamienić ten dom na zamek margrabiego. Służący zapatrzyli się na mnie, kiedy wjeżdżałem przez bramę. Pies podniósł głowę i niemrawo szczeknął, po czym uznając, że spełnił już swój obowiązek, położył pysk na łapy. Zeskoczyłem z siodła.

– Chodź no tu, a żywo! – zawołałem do jednego z ludzi Hoffentollera, młodego chłopaka, przypominającego stojącą na tylnych łapach łasicę. – Konia do stajni, nakarmić, napoić, wyczyścić. Zobaczę jedną plamę błota na sierści i każę wybatożyć. Zrozumiałeś? – Rzuciłem mu wodze.

– Pan w domu? – spytałem najstarszego ze służących.

– Ano w domu.

– Prowadź. – Podszedłem do niego, a ponieważ nie zareagował, więc huknąłem go w ucho. Nie za mocno, na tyle jednak silnie, by otrząsnął się ze stuporu, na jaki widocznie zapadli wszyscy tu obecni. – Prowadź, mówię!

– Tak, tak, jaśnie panie, pozwólcie – ocknął się.

W ciemnej sieni cuchnęło zbutwiałym drewnem. Jak amen w pacierzu, niedługo Hoffentoller obudzi się bez dachu nad głową albo, co gorsza, z dachem na głowie. Z sieni przeszliśmy do wielkiej izby z kwadratowym stołem pośrodku. Na kominku płonęły grube brzozowe bierwiona. Rozejrzałem się po ścianach i zobaczyłem stare, wypłowiałe kobierce oraz kilka portretów. Kobierce zapewne musiały być niegdyś znacznej wartości, lecz teraz nici popękały, a kolory utraciły soczystość. Natomiast obrazy sprawiały wrażenie przydymionych, poza tym całe poznaczone były śladami po muszych kupach, a złocone ramy zamieniły się w brudnobrązowe. W trzech męskich twarzach wyobrażonych na portretach dało się odkryć rodzinne podobieństwo do Matthiasa. Szczególnie uważnie przyjrzałem się obrazowi wiszącemu po lewej stronie. Mężczyzna wyobrażony na nim miał surowy wzrok, ostre rysy twarzy i wąsy jak szpikulce. Czyżby Maurycy Hoffentoller, uczestnik wyprawy krzyżowej? Odsunąłem sobie krzesło i usiadłem.

– Powiedz, że przyjechał Mordimer Madderdin, inkwizytor – rozkazałem słudze.

– Ink… – zająknął się.

– Mam powtórzyć?

– Już, już pędzę…

Minęło kilka chwil i w izbie pojawił się gospodarz. W burym kaftanie, skórzanych nogawicach i butach za łydki. Kiedy spojrzałem na jego twarz, zauważyłem, że sprawia wrażenie zmęczonego. Wstałem.

– Mistrzu. – Uśmiechnął się i wyciągnął prawicę. Uścisnąłem jego dłoń. – Jakże jestem wam rad. Zjecie coś? Napijecie się? Gość w dom, Bóg w dom, jak powiadają.

– Chętnie, bo przejażdżka dodała mi apetytu.

– Każ coś przygotować. – Hoffentoller zwrócił się do starego sługi, a ten poczłapał w głąb domu. – I wino wyciągnij z piwniczki – zawołał. – To najlepsze!

– Siadajcie, siadajcie, proszę – powiedział już do mnie. – Opowiadajcie, co udało wam się osiągnąć.

– Nie da się ukryć, że niewiele – westchnąłem. – Pogawędziłem z Reutenbachem, przepytałem waszą córkę i oferowałem jej pomoc, jednak wszystko na nic.

– Nie chce jej puścić? – Gospodarz spojrzał uważnie.

– Wręcz przeciwnie. To ona nie życzy sobie rozstania z margrabią. I uczciwie mówiąc, sądzę, że jest szczera w swych chęciach. Co więcej, Reutenbach pragnie ją pojąć za żonę.

Hoffentoller wybuchnął gromkim śmiechem. Lekko zmarszczyłem brwi, bo przyznam, że nie takiej reakcji się spodziewałem.

– A to paradne! – Klepnął się dłońmi w uda, aż zaklaskało.

Służący wniósł na tacy butlę oraz dwa srebrne kubki. Matthias otworzył wino i rozlał.

– Wasze zdrowie, panie Madderdin. – Wzniósł kubek. – O, nie godzi się – zaprotestowałem. – Wpierw zdrowie gospodarza!

Wypiliśmy do dna, ledwo powstrzymałem się przed skrzywieniem ust. Jeśli to było najlepsze wino w piwnicy Hoffentollera, to jak smakowały te najgorsze? No ale może próbowanie wyśmienitych trunków Reutenbacha tak zepsuło mi smak…

– Mistrzu Madderdin – gospodarz położył dłonie na blacie – chcę odzyskać córkę. Co radzicie?

To był jednak uparty człowiek. Cóż mu mogłem poradzić? Szturm na zamek? Taaak, atakując margrabiego z tym dychawicznym służącym oraz starym psem na czele, zrobiliby furorę oraz wzbudzili ogólny entuzjazm. Błagania? Ani Anna, ani Reutenbach nie sprawiali wrażenia ludzi, którzy zmieniliby raz podjętą decyzję pod wpływem łez bliźnich. Co zresztą tylko dobrze o nich świadczyło.

– Najwyżej modlitwę – odparłem.

– No to świetnie zainwestowałem pięćset koron – warknął.

– Panie Hoffentoller, zważcie, że niczego wam nie obiecywałem – wyjaśniłem spokojnym tonem. – Poza tym wszystko może się jeszcze odmienić. Zostanę u margrabiego kilka dni i a nuż odkryję coś, co pozwoli mi wydobyć waszą córkę. Tylko, jak znam życie, prędzej czy później ona do niego wróci.