– To już nieważne – mruknął. – Przekonam ją. No proszę, oto człowiek wierzący w dar perswazji. Ośmielałem się sądzić, że wiara ta była oparta na kruchych podstawach. Chyba że zamierzał córkę zamknąć w komórce lub szybko wyswatać.
– A dowiedzieliście się czegoś o… – obniżył głos i urwał. – Macie jakieś podejrzenia… wątpliwości?
– O bluźnierczych, heretyckich praktykach? Za wcześnie o tym mówić, panie Hoffentoller. Powiedzcie jednak, skąd pomysł, że Reutenbach mógłby popełniać tak obrzydliwe występki?
Oczywiście wiedziałem, skąd ten pomysł. Sąsiedzka nienawiść. Stara jak świat i gorzka niczym piołun. Była, jest i będzie. Nie powiem, by Inkwizytorium wielokrotnie nie korzystało z tej ludzkiej słabości, liczne sprawy wyjaśniliśmy, korzystając z donosów. Czasem sąsiedzi donosili na sąsiadów, czasem synowie na rodziców, żony na mężów, kuzynowie na kuzynów, macochy na pasierbów, bracia na braci… I tak dalej, i tak dalej. Jednak Święte Officjum nie grzeszyło już dawną pochopnością sądów, kiedy zimne serca inkwizytorów potrafiły rozgrzać się tylko przy żarze płonących wokół stosów. Teraz byliśmy mniej popędliwi, uważniejsi i spokojniejsi. Donosy budziły nasze zainteresowanie, lecz nie lecieliśmy już za nimi jak pszczoły do miodu. A tu w dodatku nawet nie można było mówić o oficjalnym donosie, gdyż Hoffentoller jedynie sugerował, podejrzewał, domniemywał. To może wystarczająco wiele, by zająć się zwykłym mieszczaninem czy prostym chłopem, lecz na pewno zbyt mało, by rozpocząć śledztwo przeciw feudałowi. A ja nie zamierzałem ryzykować, zwłaszcza że sam nie byłem przekonany o tym, czy w słowach Matthiasa tkwi choć ziarenko prawdy.
– Skąd ten pomysł, skąd ten pomysł – powtórzył za mną. – Bo on ma jakąś zdumiewającą władzę nad kobietami. Jakby je opętał czy co…
Uśmiechnąłem się w myślach. We władzy nad kobietami nie trzeba było doszukiwać się czarnej magii. Czyż nie wystarczało, że Reutenbach jest silnym człowiekiem, przystojnym mężczyzną i bogatym szlachcicem? Oczywiście osobnikowi pokroju Hoffentollera ciężko było pojąć zasady, jakimi rządzą się niewieście dusze oraz serca. Mnie samemu też sprawiało to ogromną trudność, lecz byłem przecież jedynie skromnym inkwizytorem, który poświęcił życie zgłębianiu spraw wiecznych, nie doczesnych.
– Wypijmy – westchnął i dolał wina najpierw mnie, potem sobie.
– Ano wypijmy – zgodziłem się. – Za Ziemię Świętą i jej obrońców.
– O tak, tak – powiedział.
– Nigdy nie dowiedzieliście się, co stało się z waszym sławnym przodkiem? – zagadnąłem, kiedy już opróżniłem kubek.
– Zginął. Jak wszyscy ci, którzy nie chcieli się wyprzeć wiary w Jezusa. – Przeżegnał się zamaszyście. – Panie mu błogosław.
Perscy władcy panujący od kilku wieków nad Palestyną nienawidzili chrześcijan. Szczerze mówiąc, pewnie i mieli powody do tej nienawiści, gdyż ich poddanych próbowano nawracać ogniem oraz żelazem. Ale też właśnie ci poganie wyznawali wyjątkowo paskudną wiarę, składali ofiary z ludzi, przyzywali demony, czcili mroczne bóstwa. Kiedyś sam miałem okazję ujrzeć perskiego demona, który w przebraniu zawędrował aż do samego klasztoru Amszilas, i nie było to wydarzenie, które wspominałbym z czułą nostalgią. Perskie świątynie były siedzibą przerażających kultów, perskie czarnoksięskie księgi należały do jednych z najbardziej niebezpiecznych, a perscy czarownicy uchodzili za mistrzów magii. Nie wiem, ile w tym było prawdy, ile fantazji wynikającej z niewiedzy, lecz uczestnicy wypraw krzyżowych wiele opowiadali o straszliwych rytuałach, których byli zarówno świadkami, jak i ofiarami. Jeżeli Maurycy Hoffentoller faktycznie zachował w niewoli niezłomną wiarę, to na pewno był człowiekiem albo godnym szacunku, albo niezmiernie głupim.
– Rodzina nie próbowała go wykupić?
– Za co? – parsknął. – Choćbyśmy sprzedali wszystko, co mamy, i tak nie starczyłoby na okup. Zresztą ja tę historię znam tylko z opowieści. Dawne dzieje… Dawna chwała…
Do tej pory nie zastanawiałem się nad tym problemem, lecz teraz zadałem sobie w myślach pytanie: skąd Hoffentoller wziął pieniądze na wykup klejnotów z lombardu oraz opłacenie waszego uniżonego sługi? Sprzedał kawałek lasu? Część pola? Może zapożyczył się u kogoś, kto również pragnął zguby Reutenbacha? Czyżby sąsiedzi uknuli spisek przeciw margrabiemu, by potem po niskich cenach odkupić jego skonfiskowane przez Inkwizytorium włości? Kto wie, kto wie, gdyż Reutenbach musiał mocno narazić się okolicznym szlachcicom, kiedy bez umiaru dupczył ich siostry oraz córki. Tak, tak, każdy mężczyzna powinien się nauczyć, że tego jaszczura trzeba czasami umieć trzymać na krótkiej smyczy, gdyż w innym wypadku potrafi on przysporzyć nielichych kłopotów.
Dokończyliśmy butelkę i wstałem, by się pożegnać. Hoffentoller zapraszał co prawda na obiad, wolałem jednak wrócić i porządnie zjeść u Reutenbacha, niż próbować ugotowanych tu specjałów. Bo jeśli były tej samej jakości co wino, to mogła mnie czekać niestrawność. Gospodarz odprowadził mnie do bramy, wyliniały pies przyjrzał się wzrokiem jeszcze smutniejszym niż poprzednio, a jedna ze świń zapragnęła poczochrać się o moje nogi. Odpędziłem ją kopniakiem.
– Sami widzicie, jak jest – powiedział żałosnym tonem Hoffentoller.
Uścisnąłem mu dłoń na pożegnanie i wskoczyłem na siodło. Czekała mnie miła popołudniowa przejażdżka i postanowiłem w spokoju cieszyć się tą chwilą. Nie poganiać nadmiernie konia, bo też wcale nie spieszyło mi się do Reutenbacha, Anny i ich tajemnic, ani też do Kostucha oraz bliźniaków. Ujechałem niecałą milę, kiedy z krzaków prosto pod nogi wyskoczył mi chudy chłopak o łasiczej twarzy. Ten sam, który pracował w obejściu Hoffentollera. Wierzchowiec spłoszył się i z trudem powstrzymałem go, by nie stanął dęba.
– Na gwoździe i ciernie! – zakląłem, sięgając po bat.
– Nie, panie, nie! – zawołał chłopak. – Nie bijcie zwierzaka!
– Wcale nie jego zamierzałem bić – odparłem, ale potem uśmiechnąłem się, gdyż ujęła mnie prostoduszność służącego oraz to, że ośmielił się stanąć w obronie konia. – Czego chcesz?
– Jesteście inkwizytorem, panie, prawda?
– Jestem.
– Dacie pięć dukatów, to powiem wam coś takiego, że Jezu nas wspomagaj!
– Pięć dukatów? Mój chłopcze, chyba oszalałeś. Zejdź mi z drogi.
Ponieważ nie usłuchał, uderzyłem piętami w końskie boki. Wierzchowiec zepchnął służącego z dróżki.
– Trzy dukaty, panie? – Chłopak pobiegł obok mnie. Przyspieszyłem.
– Chociaż dukata! – zawołał. Ściągnąłem wodze.
– Gadaj – rozkazałem. – A ja zobaczę, czy to jest warte dukata.
– On tam jest, wiecie? Siedzi w piwnicy. Stary, wyschnięty i z taką twarzą, że…
– Kto, na miecz Chrystusa?
– Pradziad mojego pana.
– Zwariowałeś – odparłem. – Musiałby mieć ze sto pięćdziesiąt lat.
– Dziad pana się nim zajmował, potem ojciec pana i teraz nasz pan też. I panienka. Ja nic nie wiedziałem, tylko tak raz zaszedłem, bo drzwi jegomość nie zamknęli. Musiałem na krzyż i Biblię przysięgać, że nikomusieńku nie powiem.
– Odpuszczam ci tę winę – powiedziałem wielkodusznie.
Wyjąłem z sakiewki dukata i rzuciłem mu. Chwycił monetę zręcznie w palce, chuchnął na nią i schował w zanadrze.
– Nikomu ani słowa – przykazałem. – Zdradź mnie, a trafisz na katowski stół. Zrozumiałeś?
Pokiwał gorliwie głową.
– Teraz wrócę do twego pana. Dzisiaj w nocy zaprowadzisz mnie do piwnicy i pokażesz, co widziałeś.
– Nie, panie, proszę was…