Zeskoczyłem z siodła, chwyciłem chłopaka za gardło. Na tyle mocno, że poczerwieniał i zacharczał, ale na tyle lekko, by nie wyrządzić mu krzywdy i nie pozostawić śladów.
– Będzie, jak mówię – rzekłem. – Bądź posłuszny, to dostaniesz jeszcze niejednego takiego dukata.
Kiedy usłyszał te słowa, oczy aż zaświeciły mu się z chciwości. Pomimo przerażenia.
– Jeśli mi gdzieś umkniesz, żywcem obedrę ze skóry. – Dałem mu chwilę, by dokładnie zrozumiał, co mówię i że mówię najzupełniej poważnie. Puściłem go. – No, idź już i nie chwal się pieniędzmi, bo zaraz zaczną pytać, skąd je masz. I jeszcze jedno: nawet jak wszyscy będą dzisiaj pić, ty nie pij…
Nie wiedziałem, co o tym wszystkim sądzić. Chłopak z całą pewnością nie kłamał, lecz przecież niemożliwe było, aby Maurycy Hoffentoller, uczestnik wypraw krzyżowych, jeszcze żył. Owszem, słyszano tu i ówdzie o stuletnich starcach, lecz nikt nigdy nie słyszał o starcu stupięćdziesięcioletnim! Toż w naszych czasach już mężczyzn z piątym krzyżykiem na karku uważano za leciwych. Podejrzewałem, że Matthias może przed oczyma świata ukrywać chorego na umyśle dziada lub ojca (takie rzeczy często się zdarzały). I gdyby nie krótka informacja o rozmowie dwóch szlachciców, którą przekazał mi Kostuch, z całą pewnością nawet nie usiłowałbym sprawy badać, uważając ją za zupełnie nieprawdopodobną. A tak jednak siedziały mi w głowie słowa tych szlachciców twierdzących, że Maurycy powrócił z wyprawy krzyżowej. Może zaraził się tam którąś ze strasznych chorób Wschodu? Lecz w takim wypadku jak mógł przeżyć tyle lat mimo pustoszącej ciało dolegliwości? Wszystko to było nadzwyczaj tajemnicze, a wasz pokorny sługa od zawsze żywił szczególną niechęć do tajemnic. Lubiłem, kiedy wszystko się rozjaśnia, a każdy z klocków pasuje do kolejnego niczym stryczek do wisielca. Taki już byłem, cóż począć…
Zawróciłem w stronę dworu. Hoffentollerowi wyjaśniłem, że jeśli pozwoli, chętnie spędzę wieczór i noc w jego gościnie, gdyż towarzystwo margrabiego nie jest mi tak miłe. Szlachcic ucieszył się, wziął moje słowa za dobrą monetę i kazał podawać wieczerzę. Mijający czas umilaliśmy sobie winem, a ja starałem się, by gospodarz nie wylewał za kołnierz. Tak więc do posiłku siadał już mocno wstawiony, choć nadal przytomny. Ufałem, że szybko się to zmieni, gdyż wcześniej wyjąłem z juków bukłak ze śliwkową gorzałką.
– Przed jedzeniem nie ma to jak wzmocnić apetyt – zaznaczyłem i udałem, że pociągam solidny łyk. – No, do dna, panie Hoffentoller!
Posłusznie przechylił naczynie do ust. Wypił całość na trzy głębokie łyki. Odetchnął i parsknął.
– Żesz cholera! – Otrząsnął się. – Dobra, taka jej mać! Moc-cna!
Otrząsnął się znowu, potem zapatrzył na mnie.
– Klnę się na Boga, że wolałbym, aby umarła, niż poszła za Reutenbacha.
– Aż tak go nienawidzicie?
– Zawsze może jej się coś przytrafić na zamku, co, panie Madderdin? – Łypnął na mnie chytrym wzrokiem.
Jeśli proponował mi skrytobójstwo, to musiał być albo niespełna rozumu, albo za bardzo pijany, albo wręcz oślepiony nienawiścią. W każdym razie udałem, że nawet nie usłyszałem jego słów, i ponieważ rzeczywiście zgłodniałem, zabrałem się za jedzenie. Posiłek nie umywał się do tych podawanych na zamku Reutenbacha, lecz po pierwsze, apetyt jest najlepszą przyprawą, po drugie, zarówno kurczak pieczony w miodzie, jak i soczysta kiszka były całkiem niezłe. Hoffentollerowi jedzenie jakoś nie szło. Kiwał się na krześle, od czasu do czasu coś uszczknął, głównie jednak wgapiał się maślanymi oczami w przeciwległą ścianę. Tak więc tym razem to ja napełniłem kubki.
– Zdrowie Najjaśniejszego Pana! – zawołałem.
– O tak, tak – ożywił się.
Udało mu się przełknąć niemal wszystko, tylko kilka kropli trunku skapnęło na obrus. Dolałem jeszcze, a ponieważ butelka się skończyła, zawołałem służącego.
– Tylko na jednej nodze – rozkazałem. – A my, panie Hoffentoller, za co teraz wypijemy?
– Eeee? – Zagapił się na mnie.
– No jakżeby, jak nie za was – podpowiedziałem serdecznie. – Za zdrowie i dostatnie życie. Do dna!
Tym razem miał kłopoty, by trafić kubkiem do ust, więc wstałem i uprzejmie mu pomogłem. Odczekałem, aż naczynie będzie puste. Usiadłem i odkroiłem sobie solidny kawałek piersi kurczaka. Służący przyniósł na tacy butlę wina i zmartwionym wzrokiem spojrzał na kiwającego się na krześle Hoffentollera.
– Ilu tu was jest służby? – zagadnąłem.
– Ano jażem. – Odchylił palec lewej dłoni. – Kuno, Dawidek, Dorota i jej córa. Znaczy się pięcioro będzie.
– Dawidek to ten podobny do łasicy?
– Ano. – Rozdziawił usta w uśmiechu.
– Wyciągnij i dla was kilka buteleczek. Pan Hoffentoller pozwala.
– O, dziękujęć, jaśnie panie – rozpromienił się i pomknął w stronę piwnicy szybszym krokiem niż zwykle.
Na dworze panowała jeszcze szarówka, kiedy wszyscy prócz waszego uniżonego sługi popili się niczym nieboskie stworzenia. Hoffentollera ułożyłem na łóżku, zzułem mu nawet buty i nakryłem kocem. Niech śpi smacznie. Potem postanowiłem zerknąć, co robi służba. W piątkę siedzieli przy kuchennym stole. Dwie kobiety (jedna w sile wieku, druga młoda) drzemały, pochrapując, stary służący i jego kompan rozprawiali o czymś tak bełkotliwymi głosami, że ledwo rozróżniałem poszczególne słowa.
– Gotowi, jaśnie panie – zameldował Dawidek.
– To idziemy.
– Ale klucz, panie. Do tej izby. Jegomość zawsze nosi go na łańcuszku na szyi.
Zastanawiałem się przez chwilę. Jeżeli, nie daj Boże, Hoffentoller się ocknie i spostrzeże brak klucza, będzie to oznaczało kłopoty. A wiedziałem, że czasami ludzie nawet najbardziej pijani są zdolni, by zorientować się, iż zginęło im coś, czego pilnowali i co cenili.
– Poradzimy sobie bez klucza. Do piwnicy masz? Zabrzęczał pękiem kluczy i roześmiał się piskliwie. – Ani poczuł. – Podbródkiem wskazał starszego służącego.
On i jego towarzysz nie rozmawiali już, lecz siedzieli smętnie zamyśleni. Spojrzałem i zobaczyłem, że mają puste kubki. Nalałem im hojną dłonią.
– Ze mną się nie napijecie? – Potrząsnąłem nimi.
– Nojjakszeby sjaśpnemnie?
Dopilnowałem, by opróżnili kubki, i znowu je napełniłem.
– Idziemy. – Skinąłem na Dawidka. – Skrzesz ogień i zapal świecę.
Za izbą, w której biesiadowaliśmy z Hoffentollerem (spał smacznie, gwiżdżąc przez nos), znajdowały się drzwiczki. Dawidek odszukał właściwy klucz i zeszliśmy po schodach. Świeca paskudnie cuchnęła, widać Hoffentollera nie stać było na pszczeli wosk i używał zwykłych świec ze zwierzęcego tłuszczu. No ale przynajmniej dawała jakie takie światło.
– Za wędzarnią – zaszeptał mój pomocnik. Stanęliśmy przed solidnymi drzwiami z litego drewna.
– Poświeć no – rozkazałem, pochylając się nad zamkiem.
W prześwietnej Akademii Inkwizytorium uczono nas różnych sztuk. Rzecz jasna, koncentrowano się na tym, co inkwizytorowi najbardziej potrzebne: umiejętności czytania i rozumienia ksiąg, rozpoznawania demonów oraz śladów mrocznej magii, skutecznej obrony przed czarami i diabolicznymi istotami, prowadzenia przesłuchań zarówno wstępnych, jak i kwalifikowanych, umiejętności walki wręcz czy za pomocą sztyletu lub miecza. Ha, całą książkę można by napisać o trudnej i wyczerpującej edukacji w Akademii, do której trafiali młodzi chłopcy, po latach opuszczający ją jako kwalifikowani inkwizytorzy. Nasi mądrzy nauczyciele wiedzieli jednak, że czasami inkwizytorowi mogą się przydać również złodziejskie talenta. Dlatego szkolono nas w trudnej sztuce otwierania zamków. Właściwy zestaw narzędzi woziłem zawsze przy sobie, wychodząc ze słusznego założenia, że lepiej, by miał sto razy się nie przydać, niż miałoby go zabraknąć ten jeden raz, kiedy będzie potrzebny.