Выбрать главу

Zamek nie był skomplikowany, więc uwinąłem się szybko z robotą.

– Zostań tu – przykazałem chłopakowi, zabierając świecę z jego rąk.

Pchnąłem drzwi i wszedłem do środka. Potem ostrożnie zamknąłem je za sobą. Powiodłem świecą wokół, by przyjrzeć się wnętrzu w świetle migotliwego żółtego płomyczka. Izba była nieduża, chociaż pieczołowicie urządzona. Ściany obwieszono kilimami i skórami, posadzkę wyłożono wilczymi futrami. Mnie jednak najbardziej interesowało wielkie łoże z baldachimem. Zasłony były zaciągnięte, lecz ktoś w tym łożu leżał. Nie widziałem postaci, słyszałem tylko zduszony oddech, poza tym czułem charakterystyczny zapach starego, chorego człowieka. Ustawiłem świeczkę na komodzie przy łóżku, oparłem prawą dłoń na rękojeści sztyletu, a lewą wolno odsunąłem zasłonę. I zobaczyłem go. On też patrzył na mnie oczami, w których nie odbijała się żadna myśl ani żadne uczucie. Był stary, nieprawdopodobnie stary. Jego wychudła twarz przypominała zmiętą kartę papieru, a z łysej, upstrzonej brązowymi plamami głowy wyrastały trzy wiechcie siwych włosów, dzięki którym przypominał rogatego demona. Opuściłem wzrok na leżące na kołdrze dłonie. Wyglądały niczym wyschnięte kurze łapki i byłem niemal pewien, że cienkie kości pękłyby przy próbie najlżejszego dotyku. Pochyliłem się nad starcem.

– Słyszysz mnie? – wyszeptałem. – Widzisz mnie?

Przez długą, długą chwilę wydawało się, że nie dostrzega mojej obecności. Jednak potem nagle opuścił powieki. I zaraz z powrotem otworzył oczy.

– Jesteś Maurycy Hoffentoller? – zapytałem. – Ten, który wrócił z Ziemi Świętej?

Tym razem mrugnięcie nastąpiło dużo szybciej niż poprzednio.

– Jezu Chryste – mruknąłem. – Więc to prawda. Oczywiście nadal nie miało to żadnego związku z prowadzoną przeze mnie sprawą, jednakże zawsze przecież twierdziłem, mili moi, że Mordimer Madderdin nie lubi zagadek. A raczej lubi je wyjaśniać. Odsunąłem się od starca i postanowiłem bliżej przyjrzeć się izbie. Wziąłem świecę z komody i przeszedłem się wzdłuż ścian. Niby nic ciekawego, lecz zatrzymałem się przy obrazie. Mężczyzna wyobrażony na portrecie był tym samym mężczyzną co ten, którego wizerunek widziałem w izbie na górze. Te same nastroszone wąsiska i wyraz dumnej buty na twarzy. Starzec leżący w łożu przypominał go w tym samym stopniu, co popiół z ogniska przypomina drzewo rosnące w lesie.

– Zobaczmy – szepnąłem do siebie i zdjąłem obraz. – Czyżby to było aż tak proste?

W schowanym pod portretem wgłębieniu w murze znajdował się uchwyt. Szarpnąłem. Zazgrzytało i otworzyłem drzwiczki do niewielkiej szafki. Przyświeciłem bliżej, zobaczyłem grzbiety czterech opasłych ksiąg.

– Tu cię mam…

Wyciągnąłem wszystkie tomy, potem przeniosłem je i położyłem na stole pod ścianą. Zauważyłem stojący na nim trójramienny świecznik, więc odpaliłem knoty od świecy, którą miałem w ręku. Zrobiło się na tyle jasno, że mogłem spokojnie zapoznać się z treścią ksiąg. To znaczy mógłbym, gdybym tylko znał język perski i aramejski alfabet, a nie zaledwie umiał rozpoznać, że mam do czynienia z perskimi dziełami.

– No, dziadku – mruknąłem – widzę, że przywiozłeś ciekawe łupy z Ziemi Świętej.

Bowiem nie musiałem czytać tych ksiąg, by zorientować się, że mam do czynienia z pozycjami, za których posiadanie wędrowało się najpierw na długie przesłuchania, a potem na stos. Wręcz namacalnie czułem otaczającą je mroczną aurę. – Coś mi też mówiło, że delikatne skórzane oprawy nie były bynajmniej zrobione z cielęcej skóry. Oczywiście podobne odczucia można by kłaść na karb wybujałej fantazji waszego uniżonego sługi, lecz ja prócz odczuć miałem też dowody. Może nie potrafiłem przeczytać perskich zapisków, jednak na pewno potrafiłem uważnie oglądać kunsztownie wyrysowane kolorowe ilustracje. W naszym błogosławionym Cesarstwie ilustrowanie było od wieków domeną mnichów, którzy pieczołowicie przepisywali księgi, lecz kopie ozdabiali swoimi własnymi obrazkami, często będącymi istnymi dziełami sztuki. Widziałem wiele takich ksiąg i choć nie mam duszy artysty, to przyznam, że jakość detali, siła barw oraz niewymuszona maestria i fantazja ilustratorów budziły mój najgłębszy podziw. Dlatego też żałowałem, że rozwój sztuki drukarskiej odsuwa w zapomnienie ten jakże godny szacunku fach. Ale tutaj miałem przed sobą dzieła, przy których ilustracje naszych kopistów zdawały się nieudolnymi szkicami. Postaci narysowane w perskich księgach żyły na pergaminowych kartach. Piersi unosiły się w oddechu, szpony zaciskały na gardłach ofiar, ogień wydawał się płonąć i migotać, a krew sprawiała wrażenie wciąż sączącej się z rozerwanych żył. Kiedy widziałem zniekształcone bólem twarze, dziwiłem się, że nie słyszę jęków i płaczu. Kiedy obserwowałem rozwarte paszcze demonów, spodziewałem się, iż za chwilę rozlegnie się ich przerażający ryk. Te księgi, niezależnie od tego, co zawierały, były warte fortunę z uwagi na samo zdobienie. Skoro więc tak bardzo zadbano o ilustratorski dodatek, to jak ogromną moc musiały nieść zapisane w nich słowa?

Jakże żałowałem w tym momencie, że nie umiem rozpoznać aramejskich liter i czytać po persku! Chociaż z drugiej strony, wiedza zawarta w tych księgach nie powinna trafić do prostego inkwizytora, takiego jak ja. Kiedy oddam czarnoksięskie tomy tym, którzy po nie przyjadą, będę mógł z ręką na krzyżu przysiąc, że nie udało mi się odcyfrować nawet jednego słowa. Może to i lepiej dla mnie, gdyż niedobrze jest wiedzieć zbyt wiele.

Przejrzałem wszystkie cztery tomy, cały czas nie mogąc powstrzymać się od zachwytu nad ilustracjami. Oto kobieta o dorodnym ciele zrzucała szaty kapłanki i oddawała się licznym mężczyznom, z każdym na inny sposób. Oto na łożu leżał nagi, uśmiechnięty mężczyzna przyozdobiony jedynie wieńcami kwiatów, a przed nim stało siedem dziewcząt ubranych w szaty kapiące od klejnotów. Oto z piekielnego chaosu wyłaniała się bestia o wielu głowach. Zdumiewające, lecz nie mogłem tych głów policzyć, gdyż potwór zdawał się rozpływać, rozmazywać i niknąć, kiedy tylko starałem się skoncentrować na nim wzrok. Czasami już mi się zdawało, że sześć głów, siedem głów, i o ta będzie ostatnia, ale okazywało się nagle, że wzrokiem jestem przy pierwszej i liczenie trzeba zaczynać od początku.

Wziąłem jeden z tomów, świecznik i podszedłem do łoża, na którym nieruchomo spoczywał starzec.

– Znasz to? – zapytałem, podsuwając mu księgę niemal pod oczy.

Zamknął powieki. Tym razem jednak już ich nie uchylił. A więc nie było to przytaknięcie, lecz jasny sygnał, by dać mu spokój i że nie chce ze mną mieć więcej do czynienia. Miałem wrażenie, że oddech starca jest nieco cięższy i szybszy niż poprzednio. Wyjąłem jedną ze świec z lichtarza i przytknąłem płomień do wiechcia siwych włosów wyrastającego z jego czaszki. Spłonął natychmiast, w powietrzu rozszedł się swąd. Maurycy Hoffentoller błyskawicznie otworzył oczy. Czyżbym dostrzegł w nich coś na kształt strachu?

– To jeszcze nie bolało, prawda? – zapytałem. – Ale może zaboleć, jeśli tylko będę miał taki kaprys. Nie odpowiadaj na pytania, a spalę cię kawałeczek po kawałeczku, pilnując, byś za szybko nie umarł. I wierz mi, że torturowanie sparaliżowanego starca jest o tyle wygodniejsze od torturowania zdrowego człowieka, że nie trzeba ani go wiązać, ani wysłuchiwać jego krzyków.

Zdumiewające, lecz dostrzegłem, że wąskie, blade, wysuszone wargi Hoffentollera rozciągnęły się w czymś, co zapewne miało być uśmiechem. Hm, dziadek najwyraźniej miał poczucie humoru. Dobrze!