– Mmmmm… – tym razem w pomruku dał się słyszeć wyraźny zachwyt.
Kostuch i bliźniacy pojawili się kilka pacierzy później.
– Czas na akcję, chłopaki – obwieściłem. – Waleczne serca do boju!
Zapatrzyli się na mnie z niezrozumieniem. Ach, jak zwykle rzucałem perły swego intelektu przed wieprze…
– W piwnicach jest uwięzionych siedem porwanych dziewic, które mają zostać oddane demonowi w trakcie trwania bluźnierczego rytuału. Potem zostaną przez niego splugawione. Nasza misja jest prosta: znaleźć i ocalić.
– Siedem dziewic – powtórzył Kostuch, obnażając w uśmiechu szare, poszczerbione łopaty zębów.
– Siedem – dodał Pierwszy, wytrzeszczając oczy.
– Dziewic – oblizał się Drugi i aż zatarł pulchne dłonie. – Splugawione… – Oblizał się jeszcze mocniej.
– Czy słowo „ocalić" zabrzmiało wystarczająco wyraźnie? – zapytałem, widząc ich reakcję.
– Reutenbach ma ze trzydziestu ludzi – mruknął Pierwszy po chwili.
– Powiedziałbym raczej: czterdziestu – sprostowałem. – Tylko czy ja chcę z nimi walczyć? – Wzruszyłem ramionami. – Wyciągamy dziewczyny, aresztujemy Reutenbacha i po sprawie. Poza tym czyżbyście się bali kucharzy, kuchcików, łaziebnych, ogrodników i stajennych?
– Ma też niby żołnierzy – odezwał się Drugi.
– Może… wezwiesz inkwizytorów, Mordimerze? – spytał Kostuch.
– Ha, od kiedy masz świetne rady na podorędziu? – Spojrzałem w jego stronę.
Pomysł z wezwaniem pomocy z Hezu lub nawet z najbliższego oddziału Inkwizytorium nie byłby taki zły. Pod warunkiem, że mielibyśmy kilka dni czasu. Obawiałem się jednak, iż na to, niestety, nie możemy liczyć. Dlatego należało poradzić sobie we czterech: ja. Kostuch i bliźniacy (jak to zazwyczaj bywało), czyli czterech szlachetnych paladynów kontra zastępy służące książętom ciemności! Przeciwko nam mógł wystąpić raptem tylko margrabia i kilkudziesięciu jego ludzi. Betka! Nie w takich opałach już bywaliśmy.
– Chciałbyś żyć wiecznie, Kostuch? – zapytałem ironicznym tonem.
– Zdejmujemy każdego po drodze – rozkazałem, patrząc już na nich wszystkich. – Nie zabijajcie, póki nie będzie to absolutnie konieczne. Dać w głowę, związać sznurem, potem szmata w zęby, zostawić gdzieś w kącie. Pamiętajcie, że jesteśmy tu gośćmi!
– Żeż ty, niby wielkopańskie grzeczności – zadrwił Drugi.
– Chciałeś coś powiedzieć, bliźniak? Źle tu jadłeś i piłeś? Gospodarzowi należy się trochę szacunku. – Spojrzałem prosto na niego. I spojrzałem naprawdę złym wzrokiem, gdyż nie znoszę, kiedy ktokolwiek kwestionuje moje rozkazy.
Otworzył tylko usta i znieruchomiał tak na chwilę. Przypominał w tym momencie spuchniętego karpia.
– To dobrze, nie ma co gadać zbyt wiele – skwitowałem serdecznie. – Poza tym na pewno nikt nas nie zaczepi aż do samych piwnic. Służba wie, że jesteśmy gośćmi margrabiego, i nie będzie niczego podejrzewać.
– Pierdolić takie tam, prawda. Zabijać nie wolno, chędożyć nie wolno… – odezwał się Pierwszy.
– Bliźniak, czy ja wam kiedyś zabraniałem zabawy? Tylko pamiętaj, że na zabawę musi być odpowiedni czas. Macie moje słowo, że jak wszystko dobrze się skończy, pofiglujecie sobie ze służebnymi.
Tak to już jest, że psom czasem trzeba rzucić kość do ogryzienia, by nie zechciały spróbować smaku twojego karku. Służebnym dziewkom margrabiego nic się przecież nie stanie, jak Pierwszy i Drugi pobrykają z nimi przez chwilę lub dwie.
– Mordimerze, ty to jesteś, prawda, swój chłop – rozpromienił się Pierwszy. – Co, brat?
– Niby tak.
– Ja już sobie kucharkę ichnią, prawda, upatrzyłem – pochwalił się. – Taaakie ma.
– Kucharkę to ja pierwszy sobie upatrzyłem! – obruszył się Drugi.
– A co, mało będziecie mieli czasu? – powiedziałem pojednawczo. – Ta rzecz nie jest z mydła, nie wymydli się. Poza tym dobrze wyszkolona niewiasta zadowoli i pięciu chłopów naraz, nie tylko was dwóch. Nie ma się o co spierać.
Dałem im czas, by przemyśleli moje słowa.
– Dobra, idziemy – rozkazałem.
Spojrzałem na służącego, który stał martwo pod ścianą i wpatrywał się niewidzącymi oczami w jakiś punkt na przeciwległej ścianie.
– Martinie, słyszysz mnie?
– Tak. Słyszę – odparł głuchym tonem.
– Poprowadzisz nas teraz do piwnic. Zrozumiałeś?
– Tak. Zrozumiałem.
– Do tego miejsca, gdzie mieszkają dziewczyny.
– Do tego miejsca. Tak.
– Co on jakiś taki, niby nie wiadomo co? – Drugi pomachał służącemu dłonią przed nosem, lecz ten nawet nie zareagował.
Podróż zamkowymi korytarzami minęła nam szybko. Raz tylko natknęliśmy się na służącą, która na szerokim parapecie oddawała się jednemu z żołnierzy margrabiego, ale kazałem chłopakom zostawić ich w spokoju, gdyż szczęśliwa parka nawet nie zauważyła, kiedy przechodziliśmy obok. Martin prowadził nas jak no sznureczku i zastanawiałem się, jak byśmy sobie bez niego poradzili, bowiem zamek Reutenbach i tak przypominał labirynt, natomiast nocą ten labirynt stawał się wręcz nie do przebycia. Wreszcie zawędrowaliśmy niemal do celu – kazałem służącemu usiąść pod ścianą i czekać na dalsze polecenia, gdyż byłem pewien, że będę go jeszcze potrzebował.
Wejścia do piwnic nikt nie pilnował, lecz wiedziałem, że w sali za schodami będzie co najmniej dwóch ludzi. Tego zresztą można się było spodziewać. Przecież właśnie tam znajdowało się nie tylko przejście do więzienia porwanych dziewcząt, ale również drzwi do zbrojowni, magazynu, wędzarni oraz loszku z winami. Margrabia wolał, by ktoś nad tym wszystkim czuwał, słusznie sądząc, iż nie wystarczy tylko polegać na jakości zamków. Nie wiedziałem, czy zawsze stawia tu wartowników, czy też nasza wizyta była powodem, że kazał im strażować. I nie zamierzałem o to pytać. Zszedłem ze schodów.
– Panie margrabio – powiedziałem głośno, odwracając twarz w stronę szczytu schodów – pańscy ludzie czuwają. Gratuluję! Przegrałem zakład – wyjaśniłem strażnikom, przywołując na usta szczery, szeroki uśmiech. Wstali, przypatrując mi się na razie ze zdziwieniem, ale bez podejrzliwości. – Pan margrabia twierdził, że czuwacie, ja, że na pewno śpicie, pijecie albo chędożycie dziewki. Sto koron przegrałem przez was, cholerne psubraty!
Zapatrzyli się w stronę schodów, oczekując, iż zobaczą za chwilę zmierzającego w ich stronę Reutenbacha. I na ich twarzach widziałem już dumę oraz tęskne oczekiwanie pochwały. O ludzka naiwności! Pierwszemu z wartowników umiejętność mowy odebrał dobrze wymierzony cios w jądra, lecz drugi okazał się szybszy i bystrzejszy od kamrata. Uskoczył, nie zdążył jednak wyciągnąć miecza, kiedy zbiegający ze schodów Kostuch wpadł na niego całym ciężarem. Z łomotem uderzyli o ścianę. Ale podniósł się już tylko Kostuch.
– Związać, zakneblować, zabrać klucze – rozkazałem.
Potem wrzuciliśmy ich do wędzarni. Jak się ockną, przynajmniej będą mogli sobie powdychać wspaniały zapach szynek oraz kiełbas.
– Dobra, chłopaki. Pierwszy, Drugi, na górę i uważajcie, żeby żaden skurwysyn nie wszedł do piwnic. I pilnujcie też, żeby Martin nigdzie nie polazł. Kostuch, za mną.
Trzeci klucz, którego spróbowałem, otwierał zamek do właściwej części lochów. Kostuch się zatrzymał.
– Co jest? – Spojrzałem na niego.
– Ból – powiedział.
– Boli cię co?
Spojrzał na mnie jak na idiotę.
– W tych ścianach jest ból, Mordimerze.
Kostuch umie czytać przeszłość zawartą w murach, zwłaszcza tę, która pozostawiła po sobie ślad tortur, cierpienia i śmierci. Teraz potwierdziło się, dlaczego w części korytarzy z mojej wizji widziałem te potwornie zniekształcone ciała i twarze. W tym miejscu musiała niegdyś znajdować się katownia. Może dziadek Reutenbacha nie mógł zasnąć, zanim nie wysłuchał cowieczornej porcji jęków oraz błagań o litość? Znałem człowieka, który torturowanych więźniów nazywał swymi najlepszymi śpiewakami. Cóż, źle skończył kardynał Beldaria zwany Diabłem z Gomollo, a wasz uniżony sługa przyczynił się do upadku eminencji. Ponieważ Beldaria chciał i mnie nauczyć śpiewu podobnego rodzaju, lecz ta próba nie wyszła mu na dobre. Oderwałem się od myśli o dawnych latach. Było pewne, że w tych lochach zabito i zamęczono wielu niewinnych ludzi. Bowiem winni nie zostawiają aż tak silnego śladu, gdyż ich dusze wiedzą, że zasługują na śmierć oraz cierpienie.