Выбрать главу

– Kim jesteś? – zapytał z wyraźnym niezadowoleniem i zmarszczył brwi.

Zbliżyłem się do lustra. Najwyraźniej albo było magiczne, albo zostało potraktowane zaklęciem i odbijało obraz pochodzący z innego świata. Czyżby właśnie ten mężczyzna był demonem? Czemu nie? Widziałem kiedyś przecież piękną demonicę Hagath, rozmawiałem z nią i nawet oferowałem jej dar, który nie był nic wart w naszym świecie, lecz ją skłonił do posłusznego oddalenia się w miejsce, skąd przybyła. Doświadczeni znawcy wiedzieli również dobrze, że wśród demonów są zarówno takie najchętniej chłepczące ludzką krew lub karmiące się ludzkim nieszczęściem, jak i takie, które są najdalsze od okrucieństwa czy przemocy. Co nie znaczyło jednak, iż nie były diabelskimi tworami, których samo istnienie urągało naszej świętej wierze. – Nazywam się Mordimer Madderdin i jestem inkwizytorem – odparłem. – A ty?

Patrzył na mnie przez chwilę, po czym sięgnął gdzieś w bok (nie widziałem gdzie, gdyż zaczynała się już tam rama lustra) i wyciągnął kiść winogron. Leniwym ruchem włożył sobie jedno do ust.

– Jestem Strażnikiem – objaśnił.

– Co dalej? – spytałem, widząc, że nie zamierza nic więcej tłumaczyć.

– Dalej to już sobie idź – powiedział kapryśnym tonem.

Ująłem srebrną paterę stojącą na stole.

– Na ile kawałków roztrzaska się to lustro? Westchnął.

– Jestem Strażnikiem. One są daniną dla mnie. Po to, bym przez następne siedemdziesiąt lat pilnował Bramy.

– Co im zamierzasz zrobić? Pożresz je? Wypijesz ich krew? – Z łóżka dobiegły mnie przerażone piski.

– Oczywiście, że nie. – Uniósł się na łożu. – Mam tu wystarczająco dużo jedzenia, by nie musieć zjadać ludzi. – Na jego twarzy odbiło się obrzydzenie. – Będę je rozpieszczał, a one będą rozpieszczać mnie. Będą wiecznie młode i nieśmiertelne, potem, za siedemdziesiąt lat, odeślę je do twojego świata obsypane darami. I dostanę następne.

– To tylko plugawe kłamstwa – zawyrokowałem.

– Cokolwiek bym z nimi zrobił, lepsze to, niż kiedy przestanę pilnować Bramy – rzekł. – Ale jeżeli rzeczywiście jesteś inkwizytorem, powinieneś wiedzieć, że mówię prawdę.

Nie tak łatwo rozpoznać kłamstwo w słowach demonów bez przeprowadzenia stosownych rytuałów. Bo czyż demony nie są istotami poczętymi z kłamstwa?

– Kogo nie chcesz puścić za Bramę? Czym jest Brama?

– Tego, kogo przywołano – odparł.

– Maurycy Hoffentoller. On to zrobił.

– Chyba tak się nazywał. Starzec pragnący zemsty. Wezwał go i tylko ja mogę nie wpuścić go do waszego świata. Jednak, jak zapewne wiesz, za wszystko trzeba zapłacić. A moja cena jest właśnie taka. – Powiódł wokół dłonią, co miało oznaczać tych siedem dziewcząt.

– Posłuchaj…

– Nie, to ty posłuchaj – przerwał mi. – Chcę mojej kapłanki i chcę, żeby wreszcie odprawiła rytuał. Niczym nie możesz mi zagrozić, gdyż jestem tylko odbiciem w lustrze.

Niestety, była to prawda. Nie miał fizycznej formy, więc mógł sobie do woli ze mnie kpić. Miałem pewność, że świątobliwi mnisi z klasztoru Amszilas poradziliby sobie z tym problemem, lecz ja byłem jedynie prostym inkwizytorem, niemającym najmniejszego pojęcia, jak zmusić do posłuszeństwa obraz odbity w lustrze.

– Twojej kapłanki… Aha!

Teraz wiedziałem na pewno, że chodziło o Annę Hoffentoller. Więc sprzeciwiła się swemu prapradziadowi i pragnęła zniweczyć skutki zaklęcia, które ten przywołał. Czarna magia kontra czarna magia. O tak, z całą pewnością brakowało tu inkwizytora!

Zbliżyłem się i dotknąłem ramy. To lustro było zwyczajnym, niemagicznym przedmiotem, oczywiście pięknym i najpewniej niezwykle kosztownym. Nałożono na nie jakiś czar, ale równie dobrze można by go nałożyć na ścianę lub szafę.

– I jak będzie? – zapytał protekcjonalnym tonem, przyglądając mi się z wyższością.

Znowu odszedłem na kilka kroków.

– Do widzenia – odparłem i cisnąłem paterą prosto w lustro.

Kryształ z jękiem rozpadł się na dziesiątki odłamków. Dziewczęta krzyknęły przerażone.

– Nie, nie! – usłyszałem.

Obróciłem się w ich stronę. Najstarsza patrzyła na mnie z wyrzutem i niechęcią.

– Był taki dobry, taki miły…

– Obiecywał nam, że będziemy szczęśliwe! – wykrzyczała druga.

– A ty go zabiłeś! – w głosie trzeciej wibrowała nienawiść.

Zastanawiałem się, czy dobrze zrobiłem. Może powinienem zabrać dziewczyny, potem ludzie przysłani na zamek margrabiego dokładnie zbadaliby lustro. Tyle że byłem pewien, iż demona w nim już nie będzie. Lustro było jedynie furtką czy oknem, przez które obserwował nasz świat i z którego spodziewał się daru. Co mu szkodziło odejść od furtki? Niestety, oczywiście go nie zabiłem. Demony nie giną tak łatwo. Natomiast furtkę wolałem zniszczyć, by nie sprawił mi jakichś niespodzianek. Jeśli chodzi o zaklęcie, które ją otworzyło, to Anna Hoffentoller będzie miała mnóstwo czasu oraz mnóstwo sposobności, by dokładnie odpowiedzieć na każde zadane jej pytanie. A im szybciej i składniej będzie odpowiadać, tym mniej wycierpi. Przynajmniej to właśnie się jej obieca…

Teraz dziewczęta były ocalone, teraz demoniczny rytuał nie mógł już zostać wypełniony. Oczywiście nie mogłem ich na razie uwolnić. Lepiej będzie, jak zostaną w tej całkiem miło urządzonej komnacie do czasu, kiedy zamek Reutenbach nie stanie się bezpiecznym miejscem. Zdecydowałem, że bliźniacy pozostaną na straży piwnic, natomiast ja i Kostuch udamy się do sypialni margrabiego, by aresztować zarówno jego samego, jak i Annę. Podejrzewałem, że tak jak w większości przypadków wystarczy uwięzić dowódcę, powołać się na powagę Świętego Officjum, zagrozić karą za opór i połechtać nagrodą za posłuszeństwo, by wszyscy już pokornie poddali się moim rozkazom. Bowiem nie siła oręża miała mnie chronić, lecz powaga mej profesji. Wszyscy wiedzieli, że porzekadło mówiące: „Kiedy ginie inkwizytor, czarne płaszcze ruszają do tańca" jest bardziej niż prawdziwe. Za śmierć inkwizytora odpowiadali nie tylko sprawcy, nie tylko ci, którzy znajdowali się w ich najbliższym otoczeniu, lecz również rodziny winnych. Przyjaciele. Znajomi. Sąsiedzi. Dlatego rzadko zabijano inkwizytorów, chyba że ludziom czerwona fala nienawiści przyćmiewała jasność myślenia. Jednak z doświadczenia wiedziałem, że zdarza się to niezwykle rzadko. Skłonni do oporu byli jedynie szaleńcy lub zdeklarowani heretycy, wiedzący, że nic ich już nie wybawi od uwięzienia oraz przesłuchań. Albo możni feudałowie, liczący, iż uratują ich koneksje na cesarskim, papieskim łub biskupim dworze. Natomiast każdy, kto widział w sobie ziarenko niewinności, chciał przekonać przedstawicieli Świętego Officjum, że to ziarenko tak naprawdę jest ogromnym głazem. „Ja nic nie wiem", „ja tylko wykonywałem rozkazy", „zmuszono mnie", „pewnie zostałem zaczarowany"… – każdy chciał mieć szansę, by użyć tych argumentów. Jednak w momencie, kiedy stanęło się z mieczem w dłoni przeciwko inkwizytorowi, żadne z podobnych tłumaczeń nie mogło już posłużyć do obrony. Opór przeciw Inkwizytorium można by porównać do mierzenia się z falami przypływu. Nawet jeśli pierwsza fala była maleńka, powinieneś wiedzieć, że w końcu przyjdzie tak wielka, iż zagarnie cię bez reszty. Moim zadaniem było uświadomienie ludziom, że warto poddać się pierwszej fali.

– Idziemy – rozkazałem Kostuchowi.

Znowu kazałem prowadzić nas Martinowi i nie niepokojeni dotarliśmy w pobliże sypialni margrabiego. Na korytarzu przed drzwiami siedziało na ławie dwóch dworzan. Tak jak poprzednio zastanawiałem się, czy zawsze ich obowiązkiem było pilnowanie tej komnaty, czy też poruczono im to zadanie z uwagi na moją obecność. Obaj drzemali z głowami opartymi o ścianę. Podeszliśmy, kątem oka zauważyłem, jak Kostuch wyjmuje nóż.