– Nie zabijaj! – syknąłem.
Sam chwyciłem dworzanina za łeb i huknąłem nim w mur. Nawet nie pisnął.
– Którego ze słów nie zrozumiałeś w rozkazie „nie zabijaj"? – spytałem, patrząc na rozharatane gardło człowieka, którym miał zająć się Kostuch. Krew bluzgała na posadzkę z rozszarpanej tętnicy.
– Tak mi się jakoś nawinęło – burknął mój towarzysz. – Pierwsze koty za płoty…
Wiedziałem, że chciał go zabić. Wiedziałem, że celowo nie usłuchał polecenia. Tyle że to nie były czas i miejsce na dyscyplinowanie podwładnych. Co miałem mu urządzić? Musztrę przed drzwiami sypialni margrabiego? Tak więc poklepałem Kostucha po ramieniu.
– Bądź troszkę ostrożniejszy na przyszłość, mój chłopcze – powiedziałem. – Serdecznie cię proszę. – Sie wie, Mordimerze – odparł. Podejrzewałem, iż Kostuch za największą oznakę madzy i siły uważał odebranie komuś życia. I od czasu do czasu musiał temu pofolgować. Tymczasem nic bardziej błędnego, mili moi. Wielką oznaką siły i władzy jest darowanie komuś życia, a jeszcze większą uczynienie tego tak, iż niedoszła ofiara nawet nie wie, komu i co zawdzięcza. Bowiem najtrudniej jest zwyciężać pośród milczenia i cieszyć się w sekrecie z owoców tegoż zwycięstwa. Rzecz jasna, nie myślałem w tym wypadku o inkwizytorskich poczynaniach, gdyż celem naszych działań zawsze powinno być zbawienie. Opróżnienie kielicha pełnego skisłego wina i napełnienie go wodą zbawienia. Takimi kielichami byli bluźniercy, heretycy oraz odstępcy, a my w pocie czoła i godząc się na wszelkie wyrzeczenia, największą radość znajdowaliśmy wtedy, kiedy usta zaprzysięgłego wroga naszej wiary zaczynały szczerze i z radością wielbić chwałę Pana. Samo wielbienie dawało się osiągnąć łatwo, nad kwestiami szczerości zwykle trzeba było usilnie pracować… Miałem nadzieję, że margrabia nie zamknął drzwi od wewnątrz na skobel lub zasuwę. Gdyż to były naprawdę solidne drzwi. Nie sądzę, byśmy wyważyli je bez pomocy siekier lub tarana. A przecież nie zamierzałem przystępować w tym miejscu do wojskowego szturmu. Tak jak mówiłem, wszystko chciałem załatwić czysto oraz cicho. Czysto już nie było, zważywszy na to, że obaj staliśmy w kałuży krwi płynącej z rozerwanych żył strażnika, lecz przynajmniej mogliśmy się postarać o ciszę. Leciutko nacisnąłem klamkę, Jeśli nie ustąpi, będziemy musieli poczekać, aż Reutenbach sam otworzy drzwi, czy to chcąc wyjść z komnaty, czy chcąc zażądać, by słudzy przynieśli mu wino lub posiłek. Na szczęście klamka ustąpiła. Przez szparę między drzwiami a futryną dostrzegłem prześwitujące słabe światełko. A więc jeszcze nie spali lub też zasnęli przy płonącej świecy. I wtedy usłyszałem odgłosy świadczące o tym, że margrabia oraz Anna są bardzo zajęci, w związku z tym istnieje tylko nikłe prawdopodobieństwo, by przyglądali się skrytym w mroku drzwiom. Pchnąłem śmielej i wślizgnąłem się do środka, a Kostuch za mną. Margrabia i Anna właśnie byli w trakcie czegoś, co ośmieliłbym się nazwać miłosnym zwarciem. Reutenbach leżał na dziewczynie, ona splatała nogi na jego karku. Jęki i westchnienia przeplatały się z zapewnieniami miłości. Stojąca przy łóżku świeca ogarniała ciepłym blaskiem ich ciała, lecz komnata była na tyle duża, że z całą pewnością nie mogli nas dostrzec, ukrytych w ciemności, nawet jeśli by się przyglądali. A nie wyglądało na to, by pragnęli się przyglądać czemukolwiek innemu niż sobie nawzajem.
– Damy im skończyć – szepnąłem Kostuchowi wprost w ucho, gdyż wiedziałem, że obserwowana przez nas para nigdy nie będzie miała okazji powtórzyć podobnej zabawy. Niech się więc nacieszą nią do syta.
Przycupnęliśmy na podłodze.
– Nudzi mi się – zamruczał Kostuch kilka pacierzy później.
Tym razem Reutenbach zabawiał się z Anną w sposób, jak zwykły to czynić ogiery z klaczami zdybanymi na łące. Oczywiście nadal nie mogli nas spostrzec. Po pierwsze, siedzieliśmy daleko od nich i w głębokim cieniu, po drugie, zanadto byli zajęci sobą, po trzecie, zwrócony do nas plecami margrabia zasłaniał Annie pole widzenia.
– Skoro już tyle czekamy, zaczekajmy jeszcze – odszepnąłem.
Wreszcie miłosna scena zdawała się zbliżać do końca. Anna zaczęła krzyczeć urywanym, przenikliwym głosem, potem wydała z siebie kilka spazmatycznych jęków, w odpowiedzi na co Reutenbach gardłowo zawył i znieruchomiał. Opadli na pościel.
– No, no, gorąco było – powiedziałem cicho i wstałem.
– Margrabio Reutenbach, Anno Hoffentoller, w imieniu Świętego Officjum aresztuję was.
Anna uniosła się na łożu, nie pamiętając nawet o zasłonięciu nagich piersi. W świetle stojącej przy łożu świeczki zobaczyłem odznaczające się pod sutkami czerwone, napuchnięte ślady po zębach.
– Jak śmiesz!? – wrzasnęła. – Wynocha! – W migoczącym żółtym poblasku jej wściekle skrzywiona twarz przypominała maskę diabła.
Najwyraźniej jeszcze nie pojęła, co się wydarzyło. Reutenbach chyba zrozumiał, gdyż siedział spokojnie, nie próbując ani wzywać służby, ani nas zaatakować. Zresztą cóż mógł począć nagi mężczyzna, mając przeciwko sobie dwóch uzbrojonych ludzi, w dodatku wytrenowanych w walce wręcz?
– Decyzją Inkwizytorium, reprezentowanego teraz i tutaj przez Mordimera Madderdina, funkcjonariusza Świętego Officjum, zostaniecie odesłani do Hez-hezronu i tam poddani szczegółowym przesłuchaniom – kontynuowałem, nie zważając na jej krzyki.
– Preeeecz! – zawyła i pewnie coś jeszcze by dodała, gdyby margrabia łagodnym gestem nie zakrył jej ust dłonią.
– A więc to koniec – stwierdził spokojnie.
– Nie, panie Reutenbach. Początek. W Hezie dopiero zaczniecie czytać księgę, w której na każdej kolejnej stronie coraz mocniej wielbi się Boga.
– Postępowałem zgodnie z sumieniem szlachcica, cesarskiego poddanego i dziecka Bożego – rzekł z wyraźną dumą w głosie. – Być może pobłądziłem, lecz zapewniam was, że nie z braku wiary.
Ha, wielu było przed nim, którzy jeszcze na katowskim stole zarzekali się, jak bardzo kochają Boga. Tyle że miłość do naszego Stwórcy i Zbawiciela nie jest rzeczą dowolną. Pana można kochać tylko i wyłącznie tak, jak przykazuje to Kościół, gdyż miłość innego rodzaju jest grzechem. Miłość nie może być szalona, nieukierunkowana i porywcza. Bowiem wtedy zaczyna przypominać rzekę, która swym wylewem porywa domostwa i zabija ludzi. Kościół nasz święty i powszechny wyznaczył ścisłe granice miłości Pańskiej, a kto tych granic nie przestrzega, ten daje zgodę na śmiertelnie groźną powódź.
– Zostaniecie wysłuchani – obiecałem mu. – Inkwizytorium położy na jednej szali wasze grzechy, na drugiej dobre uczynki. Skoro jesteście pewni, iż tych drugich jest więcej, możecie być spokojni zarówno o życie doczesne, jak i o zbawienie duszy.
Jeszcze nigdy nie widziałem człowieka, który słyszałby te słowa i w którego oczach nie zamigotałby lęk. Nie inaczej było w wypadku margrabiego. Wręcz słyszałem, jak zadaje sobie pytanie, co takiego szlachetnego uczynił i co wytłumaczy go przed obliczem Boga. Mogłem go pocieszyć, iż nawet gdyby przez całe życie pościł, umartwiał się, utrzymywał klasztory oraz kościoły, wspomagał ubogich i karmił głodnych, a jeden jedyny raz złamał Prawo Boże, to wszelkie szlachetne dokonania nie miałyby znaczenia. Bo czyż będziemy się delektować kielichem słodkiego wina, w który wlano łyżkę piołunu? Poza tym mój Anioł Stróż powiedział niegdyś, że w oczach Boga wszyscy jesteśmy winni niezależnie od naszych uczynków, a kwestią pozostają jedynie czas oraz wymiar kary. Kary, która nieuchronnie nadejdzie. Jakież miałem powody, by nie wierzyć memu Aniołowi?