Выбрать главу

Nie byłem, mili moi, zachwycony tą rozmową. Kto wie czy kiedy Gersard wytrzeźwieje, nie uzna, że powiedział zbyt wiele waszemu uniżonemu słudze. Swoją drogą, Ojciec Święty nieźle zalazł za skórę naszemu biskupowi. Czyżby Jego Ekscelencja tracił wpływy w Stolicy Apostolskiej? To nie wróżyło niczego dobrego dla inkwizytorów…

– Jeśli tylko mógłbym pomóc, Wasza Ekscelencjo. Wasza Ekscelencja może mną dowolnie rozporządzać o każdej porze dnia i nocy i w każdej sprawie – powiedziałem żarliwie, zresztą zgodnie z prawdą, bo mój tyłek zależał od biskupa.

– Wiem, Mordimerze, dziecko kochane. – Oczy zaszkliły mu się po pijacku. – Jesteś dobrym chłopcem i dlatego wezwałem właśnie ciebie, gdyż ufam, że nie opuścisz mnie w potrzebie.

Oho, szykowała się jakaś brudna robótka, a ja miałem nadzieję, że biskup zachował zdrowy rozsądek i nie zechce poświęcić życia biednego Mordimera dla własnych zachcianek.

– W każdej chwili, Wasza Ekscelencjo – odparłem. – Semper fidelis, oto nasze wezwanie…

– Wyślę cię z cesarzem, Mordimerze – rzekł, stukając pięścią w blat. – Będziesz moimi oczami i uszami na tej przeklętej wojnie. – Przy słowie „przeklętej" zmrużył oczy i przeżegnał się.

– Proszę? – nie mogłem się opanować, słowo samo wskoczyło mi na usta.

Przez moment myślałem, że się przesłyszałem albo że biskup bredzi w pijackiej malignie.

– Zaskoczony, co? – właściwie nie zapytał, a stwierdził Jego Ekscelencja z wyraźnym zadowoleniem. – Nie martw się, synku, nie dam skrzywdzić mojego wysłannika. Dostaniesz ludzi i uczciwy żołd.

– Ośmielam się… – zacząłem.

– Ośmielaj się, ośmielaj – zezwolił pobłażliwym tonem. – Wiem, że jesteś zdziwiony.

Taaak: zdziwiony… Może niezupełnie oddawało to moje uczucia, lecz przynajmniej w pewnym stopniu określało sytuację, w której się znalazłem.

– Wasza Ekscelencjo, ośmielam się przypomnieć, że jestem tylko inkwizytorem i ku mojemu ubolewaniu to właśnie powołanie oraz wierna służba Kościołowi nie cieszą się uznaniem wśród szlachetnie urodzonych, a już zwłaszcza na dworze miłościwie nam panującego. Czy więc Wasza Ekscelencja nie sądzi, że oni po prostu każą mnie zabić? Rzecz jasna, moje życie nie ma znaczenia, lecz obawiam się, że pozbawiony go nie będę mógł wypełnić rozkazów Waszej Ekscelencji, co w innym wypadku uczyniłbym z pełną skrupulatności pieczołowitością.

Biskup roześmiał się serdecznie.

– Strach dodaje elokwencji, co, Mordimerze? – Zatarł dłonie. – Myślisz, że ja głupi jestem? Pewnie, że by cię zabili. Nie jawnie, nie oficjalnie, ale cicho, zbójecko, po kryjomu… Nie lubią tam mnie, o nie. Co innego papiescy legaci. – Odwrócił się, jakby chciał splunąć, lecz się powstrzymał. – Tyle że ty nie będziesz inkwizytorem, synku, a przynajmniej nie jedynie inkwizytorem…

Urwał i wyraźnie czekał na pytanie, więc zdecydowałem się je zadać.

– A kim będę, z łaski Waszej Ekscelencji? Gersard z figlarnym uśmieszkiem otworzył szufladę, wyjął z niej wypisany już pergamin i podał mi go.

– Czytaj, Mordimerze, chłopcze mój drogi. Przeczytałem i nie mogłem uwierzyć własnym oczom. Gdyby nie to, że dokument został przygotowany wcześniej, pomyślałbym, że Jego Ekscelencja upił się w stopniu zaćmiewającym umysł.

– No, no, tylko nie wyobrażaj sobie za dużo – powiedział. – To jedynie tymczasowa nominacja.

Tymczasowa czy nie, nominacja była nominacją. Rozkazem Jego Ekscelencji od następnego dnia stawałem się kapitanem gwardii biskupiej – jedną z kilku najważniejszych osobistości w Hezie. Do tej pory stopień ten dzierżył pewien stetryczały szlachcic, od lat mieszkający na prowincji, a całe jego obowiązki polegały na kwitowaniu przychodzącego regularnie żołdu. Prawdziwym dowódcą gwardii był hrabia Jakiśtam, nie zapamiętałem jego nazwiska, lecz oficjalnie miał tylko stopień porucznika. Pewnie, że nikt nigdy nie powiedział, iż kapitanem gwardii nie może być inkwizytor, a nawet ksiądz. Lecz do tej pory zawsze chlubili się tym stanowiskiem szlachetnie urodzeni. Jak widać, czasy się zmieniały.

– I co, zatkało cię, Mordimerze?

– Zatkało – odparłem szczerze i po prostu, gdyż Jego Ekscelencja najwyraźniej tego oczekiwał.

– Teraz nikt nie śmie cię tknąć. Zostaniesz oficjalnie przedstawiony cesarzowi. Dostaniesz listy polecające i do niego, i do legata Lodovica Verony. Legat jest pełnomocnikiem Stolicy Apostolskiej, ale… – urwał na moment i zakręcił palcem kilka kółeczek na blacie – jego poglądy, jak zapewne wiesz, są tylko zbliżone do moich. Tylko zbliżone, chłopcze – podkreślił z mocą.

Zrozumiałem. Nawet bardzo dobrze zrozumiałem. W końcu osoby, którą się ceni czy lubi, nie nazywa się krukiem, tak jak Gersard nazywał braci Verona. Nie wolno mi było czuć się bezpiecznie w obecności papieskiego wysłannika. Zresztą, mili moi, od tej pory w ogóle nie miałem się czuć bezpiecznie. Owszem, szacowny biskup okrył plecy biednego Mordimera zdobną szatą, lecz to nic nie znaczyło. Jego Ekscelencja rozgrywał partię szachów, w której byłem zaledwie pionkiem. I nie miałem żadnych złudzeń, iż poświęci mnie, jeśli da mu to przewagę na szachownicy. Niemniej nawet fakt zostania biskupim pionkiem był dowodem ogromnego zaufania. W związku z tym wiedziałem, że z ciężarem tego zaufania będę musiał sobie radzić. A warto wiedzieć, że dźwiganie ciężaru biskupiego zaufania było mniej więcej tak samo bezpieczne jak dźwiganie piaskowca w kamieniołomach.

Jego Ekscelencja wstał z trudem, zachwiał się lekko, a ja poderwałem się z krzesła. Lecz moja pomoc nie okazała się potrzebna.

– Zgłosisz się do brata Sebastiana – nakazał. – On załatwi z tobą formalności.

Brat Sebastian był prawą ręką biskupa od wszystkich uciążliwych spraw kancelaryjnych. Człowiekiem o ogromnych wpływach, który, o dziwo, znany był z bezgranicznej wręcz uczciwości. Zdumiewające w naszych podłych czasach, prawda?

Biskup zatoczył się w moją stronę, więc z pełnym szacunkiem chwyciłem go pod łokieć. Zionął na mnie winem.

– Dziękuję ci, synku.

Położył mi dłonie na ramionach.

– Oto ja was posyłam jako owce między wilki. Bądźcież tedy mądrymi jako wężowie, a prostymi jako gołębice – rzekł z namaszczeniem, potem czknął głośno, co w poważnym stopniu zrujnowało efekt jego słów.

Poza tym tę akurat sentencję zapamiętałem niezwykle dobrze, gdyż padła ona niegdyś z ust istoty, której starałem się nawet nie wspominać, a z którą dwukrotnie skrzyżowały się ścieżki mojego życia. Niemniej nie dałem niczego znać po sobie i klęknąłem u kolan Gersarda, po czym ucałowałem biskupi pierścień. Mówiono, że w oczku znajdował się kamień z Ziemi Świętej, jeden z wielu okruchów głazu, tego samego, na który nastąpił nasz Pan, kiedy zszedł z krzyża swej męki.

– No, no, wstań, Mordimerze. Postaraj się, chłopcze. Bądź czujny, uważny i przebiegły, a nagroda cię nie minie. Brat Sebastian wypłaci ci z góry trzymiesięczne pobory oraz specjalny ekwiwalent, żebyś miał za co zaopatrzyć się na drogę. I żebyś mnie godnie reprezentował. – Pogroził mi żartobliwie palcem.

Z apartamentów biskupa wyszedłem niczym ogłuszony, nie za bardzo wiedząc, na jakim świecie żyję i czy wszystko tylko mi się nie śni. Czy wstępując do inkwizytorskiej Akademii, mogłem przypuszczać, że kiedyś zostanę kapitanem gwardii Jego Ekscelencji biskupa Hez-hezronu? Żartujecie chyba, mili moi. Równie dobrze mogłem przypuszczać, iż wyrosną mi skrzydła i wraz z Ikarem oraz Dedalem wzlecę ku słońcu. Zresztą wtedy byłem zachwycony, że mam gdzie spać, co jeść i że istnieje spora szansa, iż przeżyję do następnego poranka.