– Gratuluję, mistrzu – uśmiechnął się stary kancelista, wyrywając mnie z zamyślenia. – Właściwie chyba powinienem powiedzieć: kapitanie Madderdin.
– Wiedzieliście?
– Sam wypisywałem dokumenty. – Obnażył w uśmiechu spróchniałe zęby. – To wielki, wielki zaszczyt. – Ściszył głos: – Inkwizytorium będzie z was dumne.
– Zapewne – odrzekłem, chłodny dreszcz przebiegł mi wzdłuż kręgosłupa. – Dziękuję, bracie.
– Nie ma za co, Mordimerze, nie ma za co. – Zobaczyłem żartobliwy błysk w jego oku.
Otóż, widzicie, mili moi, nie pomyślałem w swej pysze o braciach inkwizytorach. Myślałem jedynie, by zafasować żołd, zrobić stosowne zakupy, porozmawiać o szczegółach z bratem Sebastianem, przyjrzeć się ludziom, którzy towarzyszyć mi będą w wyprawie do cesarskiej armii. A o braciach inkwizytorach nie pomyślałem. Tyle że oni pomyśleliby o mnie. I o tym, że stroję się w cudze piórka, zapominając, kim jestem i skąd pochodzę. To prawda, że nie łączyły mnie cieplejsze stosunki z żadnym z nich, lecz nie zmieniało to postaci rzeczy, iż byłem krwią z ich krwi i kością z ich kości. A ponieważ nominacja była jedynie tymczasowa, więc miałem przeczucie, że prędzej czy później wrócę do dawnego zajęcia. Wtedy biedny Mordimer na pewno nie będzie potrzebował wrogów we własnym gronie, zawistników pamiętających, iż w chwili złudnej chwały zapomniał, kim jest naprawdę. Co więc należało zrobić? Należało wydać ucztę! Dobre wina, dobre jedzenie i dobre dziwki. I nie żałować pieniędzy, mili moi, gdyż przyjaźń ważniejsza jest niźli złoto całego świata.
Uczta była koszmarem. No, może nie tak… Przebudzenie po niej było koszmarem, gdyż sama uczta miała przebieg radosny: pełen picia, obżarstwa, śpiewów i chędożenia. Jeden z zacnych braci inkwizytorów omal nie utopił się w beczce z winem. W ostatniej chwili któraś z dziwek wyciągnęła go z niej za włosy i to też nie dlatego, by ratować mu życie, lecz chciała dzbanem zaczerpnąć trunku, a ciało zwisające na krawędzi beczki jej w tym zawadzało. No ale, Bogu dziękować, mój brat inkwizytor ocalał, tylko potężnie opił się wińska i zarzygał pół komnaty. Końcówkę uczty pamiętałem już jak przez mgłę. Ktoś rżnął dziwkę na stole pełnym kości i rozlanego wina (zapamiętałem to, bo dziwka, niezrażona, ogryzała w trakcie tego rżnięcia udko kurczaka), ktoś inny ciął kordelasem knoty świec, a gruby Bekas postanowił udowodnić, iż jest odporny na żar płomieni, i trzymał dłoń nad kagankiem tak długo, aż poczuliśmy swąd palonego mięsa. Potem bracia inkwizytorzy wpadli na pomysł, że wybiorą mi na noc dwie najpiękniejsze dziwki. W trakcie tych wyborów pobili się i złamali rękę staremu Piedrowi (nazywanemu z uwagi na pewną niemiłą przypadłość Pierdem), zresztą Bogu ducha winnemu, bo spał w kącie, kiedy wpadli na niego i przewrócili na ziemię.
Nawiasem mówiąc, wybrali dobrze pomimo pijackiego otępienia i gdy rano się obudziłem, ujrzałem obok siebie dwie całkiem ładne buzie i dwa całkiem zgrabne ciałka. Nie omieszkałem jeszcze z nich skorzystać nie dwa i nie trzy razy, mimo straszliwego bólu głowy.
Potem ból głowy jeszcze spotężniał, kiedy pomyślałem, co ona poczułaby, gdyby zobaczyła mnie w takim stanie i w takim towarzystwie. Ona, czyli kobieta, która na pół poważnie, na pół żartobliwie powiedziała o mnie (kiedy uratowałem jej życie): „Mój rycerz na białym koniu". Kobieta, która zawłaszczyła moje sny. Mogłem kontrolować myśli, jednak nie byłem w stanie kontrolować snów. Czasami modliłem się, by z nich zniknęła, czasami modliłem się, by w nich została. Wiedziałem, że niezależnie od tego, co się wydarzy, zawsze będę nieszczęśliwy. Kiedyś pewien szlachcic radził mi, bym z całą szczerością wyznał swe uczucia. Aresztowałem go i wysłałem na stos. Rzecz jasna, nie za radę, broń Panie Boże, lecz za przestępstwa przeciw naszej świętej wierze. Niemniej często żałowałem, że jedyny człowiek, przed którym otworzyłem serce, nie był już niczym więcej niż garścią popiołu.
Gdy wróciłem „Pod Byka i Ogiera", Korfis wręczył mi kilka liścików z podziękowaniami za przednią zabawę i gratulacjami z powodu awansu. Nie powiem: ucieszyło mnie to, bo skoro bracia po tak ciężkiej nocy pomyśleli jeszcze o eleganckich formalnościach, to znak, że bawili się naprawdę dobrze. Na ucztę nie pożałowałem gotówki, lecz rzecz była tego warta. Mówiłem wam, mili moi, łaska biskupa na pstrym koniu jeździ, a ja chciałem mieć dokąd wracać. I do kogo.
Kazałem Korfisowi przygotować gorącą kąpiel (wiedział już o moim awansie, więc chodził obok mnie, jakbym był z weneckiego kryształu), bo nie ma to jak dobrze się wymoczyć, gdy człowieka ściga ból minionej nocy. Potem krzynkę się przespałem i krótko przed zachodem słońca postanowiłem odwiedzić brata Sebastiana, by przedstawił sprawę i pokazał ludzi, którzy mieli mi towarzyszyć w czasie trwania misji na cesarski dwór.
Brat Sebastian nie był zachwycony wizytą.
– Spodziewałem się was rano, kapitanie – mruknął zgryźliwie i spojrzał na moją opuchniętą twarz. – Słyszałem, słyszałem… – dodał. – Módlcie się, żeby to nie doszło do uszu biskupa.
– I tak dojdzie – powiedziałem – Jego Ekscelencja wie wszystko, Boże go wspomagaj.
– Ano prawda – stwierdził brat Sebastian. – Chociaż ja mu nie powiem – zastrzegł od razu. – Przygotowałem dla was glejty, listy polecające, gotówkę i skrypty kredytowe. Coś biskup ma dla was hojną rękę. – Pokręcił głową.
– A moi ludzie? – zapytałem.
– No, jest tu sześciu takich zabijaków. – Uśmiechnął się, a ja zobaczyłem, że spróchniałe zęby w jego ustach rosły krzywo i rzadko jak sztachety w płocie biedaka. – Dostaniecie też chłopca do posług i koniucha. Biskup kazał przygotować dla was wierzchowce. – Spojrzał na mnie taksującym wzrokiem. – I trzeba by się wybrać do zbrojowni – dodał – znaleźć wam choćby jakąś kolczą koszulkę i dobry miecz, bo wstyd tak się pokazać u cesarza. Poza tym powinniście przybrać barwy biskupie.
Skrzywiłem się, gdyż biskupi gwardziści paradowali w żółtych kubrakach, białych, obcisłych pantalonach oraz żółtych butach za łydki, co zdaniem waszego uniżonego sługi wyglądało nadzwyczaj cudacznie i mogło cieszyć gawiedź. Być może jednak gwardziści posłani w bojowej misji mieli prawo ubierać się w kolory bardziej stonowane, tak by nie budzić śmiechu u bliźnich i nie przypominać cyrkowców.
– Dziękuję, bracie Sebastianie – powiedziałem tylko. – Mam nadzieję, że uda mi się godnie reprezentować Jego Ekscelencję.
Fuknął coś, lecz nic nie odparł. Zadzwonił na służącego.
– Zaprowadź pana kapitana do zbrojowni, potem do garderoby – rozkazał. – Posłałbym was do krawca – zerknął na mnie – ale nie ma czasu. Jutro o świtaniu ruszacie.
– Jak trzeba, to trzeba – westchnąłem.
Sądzę, że brat Sebastian na wyrost nazwał moich ludzi zabijakami. Myślę raczej, że porucznik biskupiej gwardii – nawiasem mówiąc, zły jak diabli z powodu mojego awansu – wybrał tych, z którymi nie miał już co zrobić. Stali w szeregu na tylnym dziedzińcu biskupich koszar, a ja przyglądałem im się dłuższy czas w milczeniu.
– Jestem mistrzem Inkwizytorium i nazywam się Mordimer Madderdin – rzekłem. – Wszyscy zapewne wiecie, że tylko czasowo Jego Ekscelencja przyznał mi licencję kapitana gwardii. Niemniej teraz jestem kapitanem i żądam od was jednego: absolutnego posłuszeństwa – zawiesiłem głos na moment. – Jeśli tobie, czarnobrody – zwróciłem się do zarośniętego osiłka o twarzy idioty – każę uklęknąć i zeżreć gówno z ziemi, to co zrobisz? Otóż w tej samej chwili uklękniesz, zeżresz gówno, a potem podziękujesz kapitanowi za posiłek. Zrozumiano?