Выбрать главу

Rynek, zapchany do granic możliwości i pełen rozkrzyczanego tłumu, znaleźliśmy szybko, bo też błotnista droga prowadziła prosto do niego, jak w pysk strzelił. A karczma „Pod Złamanym Toporkiem" była solidnym, dwupiętrowym, murowanym budynkiem, do którego przylegały stajnie. Na dziedzińcu faktycznie stał przegniły pieniek i domyśliłem się, iż to pamiątka po niesławnej (a może sławnej?) śmierci kasztelana. Dziedziniec również był pełen ludzi. Ktoś odprowadzał konie, ktoś wytaczał beczkę z magazynu, woźnica z zaciętą miną batożył konia, który nie chciał pociągnąć zapełnionego po brzegi wozu, a gromadka dzieciaków rzucała w siebie kulami ulepionymi z błota. Podniosłem z ziemi kamyczek w kształcie talerzyka i zręcznie cisnąłem w stronę woźnicy. Trafił go w potylicę i mężczyzna upadł na kolana. Rozejrzał się wokół nieprzytomnym wzrokiem, bat wypadł mu z dłoni. Kiedyś co prawda zabiłem człowieka, który znęcał się nad koniem. Teraz jednak, po pierwsze, nie byłem tak pochopny jak w młodzieńczych latach, a po drugie, nie sądziłem, iż papieskiemu legatowi spodobałoby się, że kapitan z Hezu rozpoczął karierę od mordowania ludzi pod oknami jego kwatery.

Chwyciłem za kark przebiegającego stajennego. Zwinął mi się pod ręką, lecz przytrzymałem dobrze.

– Jego dostojność legat Verona jest tu?

– Jest, panie, jest! Całą karczmę zajął ze swoimi! Puściłem go i zeskoczyłem z siodła.

– Czekajcie – rozkazałem swoim i ruszyłem w stronę wejścia.

Przy drzwiach stał z nachmurzoną miną papieski dworzanin i popijał z dużego glinianego kufla.

– Kapitan z Hezu – niemal krzyknął, kiedy mnie zobaczył. – Idźcie, człowieku, ojciec Verona od wczoraj na was czeka!

Nie podobało mi się to jego „człowieku". Podszedłem, wyjąłem mu z rąk kufel i powąchałem. Patrzył na mnie ogłupiałym wzrokiem. Miał małe, mętne oczka, widać musiał się już raczyć trunkiem od dawna.

– Na służbie się nie pije… człowieku. – Wylałem zawartość kufla na ziemię.

Potem włożyłem mu puste naczynie w ręce i wszedłem do środka. Zza pleców dobiegło mnie tylko zduszone przekleństwo świadczące o tym, że dworzanin nie miał wielkiego wyobrażenia o mojej matce. Nie odwróciłem się nawet, bo i ja nie darzyłem rodzicielki specjalną estymą. Niemniej miałem nadzieję, że o braku szacunku z jego strony zdążymy jeszcze kiedyś porozmawiać.

Legat Lodovico Verona okazał się wysokim, chudym mężczyzną o ptasiej twarzy i przenikliwych szarych oczach. Z tego, co wiedziałem, ubierał się zawsze w czerń i nie inaczej było w tej chwili: odziany był w aksamitną bluzę z czarną kryzą wokół szyi i bufiastymi rękawami. Kiedy ruszał rękoma, wydawało się, że chce rozwinąć skrzydła i zerwać się do lotu. Wszyscy wiedzieli, że nigdy nie zakładał habitu, chociaż był zakonnikiem. A raczej wszyscy sądzili, że był zakonnikiem, gdyż wielu przecież nazywało go „ojcem".

– Kapitan Madderrrrdin – rzekł, przeciągając zgłoski. – Spodziewałem się was wcześniej. Siadajcie. – Wskazał krzesło. – I połóżcie listy.

Posłusznie wyjąłem opieczętowane dokumenty otrzymane od biskupa Hez-hezronu.

– Jak tam Gersard? Podagra? Pije?

– Z tego, co wiem, ostatnio Jego Ekscelencja cieszy się dobrym zdrowiem – odparłem dyplomatycznie.

Legat usiadł naprzeciwko mnie i splótł dłonie. Miał długie palce o napuchniętych stawach i wypolerowane paznokcie.

– Miałeś sześciu ludzi, Mordimerze. Pozwolisz, kapitanie, że będę mówił ci po imieniu, prawda?

– To zaszczyt, wasza dostojność. Spojrzał na mnie ostro.

– Nie przerywaj, kiedy mówię, Madderdin! Zadałem pytanie retoryczne i nie musiałem słuchać twej głupkowatej odpowiedzi.

Zmilczałem, a on uśmiechnął się samymi wargami. Usta miał cienkie, blade i spękane jak odwłok wysuszonej na słońcu glisty.

– Dobry chłopak – powiedział. – Szybko się uczy. Teraz powiedz, gdzie podziałeś szóstego zucha?

– Powiesiłem go, wasza dostojność.

– Powiesiłeś… Ha! A za cóż to, jeśli wolno wiedzieć? Wstał, przeszedł za moje plecy i usłyszałem, jak nalewa sobie czegoś do kubka.

– Masz ochotę się napić, Mordimerze? Niestety, nie mogę ci służyć tym, czym Gersard, bo nie pijam nic prócz wywarów z ziół oraz źródlanej wody.

– Pokornie dziękuję waszej dostojności – odparłem. – Choć sam również uważam, że nie ma nic lepszego nad napar z rumianku. – Pod warunkiem, że rozcieńczyć go w proporcjach jeden do stu z gorzałką, dodałem w myślach. Ale zauważyłem, że legat zerknął na mnie jakby przychylniejszym wzrokiem.

Verona był chyba jeszcze gorszy od Gersarda. Tamten przynajmniej miał słabostki, humory i kaprysy. Ten wydawał się dużo bardziej niebezpieczny. Strzeżcie się ludzi, którzy nie mają nałogów, mili moi! Bo może się okazać, że ich tajemnice są dużo mroczniejsze, niż moglibyście przypuszczać.

– Nie to nie – mruknął. – No więc za co go powiesiłeś?

– Za nieposłuszeństwo, wasza dostojność. Upił się na służbie.

– Lubisz dręczyć ludzi, Mordimerze? zapytał zgrzytliwym tonem. – Miło było patrzeć, jak kona przez pół nocy?

– Wasza dostojność jest doskonałe poinformowany – odparłem spokojnie. – Lecz jeśli chodzi o pytanie waszej dostojności, to odpowiedź brzmi: nie. Nie lubię dręczyć ludzi i nigdy nie robię tego bez potrzeby. Zadawanie męki innej istocie jest grzechem, chyba że służy jako narzędzie do osiągnięcia celu.

– Jakiż cel był tym razem? – Wyszedł zza moich pleców i znowu usiadł naprzeciwko. Siorbnął głośno z kubka.

– Zapewnienie sobie posłuszeństwa u pozostałych – odrzekłem. – Poza tym ośmielę się wyjaśnić waszej dostojności, że ostrzegałem, iż każdą niesubordynację będę karał śmiercią. Ten człowiek nie wziął mych słów poważnie.

– Nie lubisz, kiedy się ciebie lekceważy, prawda, Mordimerze? – spytał z zamyśleniem w głosie. – Ja też nie… Może się więc i dogadamy.

Odstawił kubek, znowu zaplótł palce tak mocno, aż coś chrupnęło mu w kostkach dłoni.

– Co usłyszałeś od Gersarda? Na temat wojny? – Jego Ekscelencja biskup modli się za krzyżowców…

– Dobrze, dobrze – burknął. – Wiem, iż wszem wobec głosi, że ta wojna jest nie po myśli Kościoła – prychnął rozdrażniony. – Tymczasem ona jest nie po myśli twojego biskupa. Wiesz czemu?

Streściłem mu w kilku słowach, delikatnie i oględnie, rozmowę z Gersardem. Nie było w tym szczególnej tajemnicy, gdyż biskup jawnie narzekał na bałagan, który rodzi wojna. Verona roześmiał się, nie obnażając nawet zębów, potem zakaszlał z głębi płuc i odplunął w kąt pokoju.

– Jeśli cesarz zdobędzie Palatynat, zyska dostęp do morza. Bogate porty. Statki. Doświadczonych kupców oraz żeglarzy. Towary z zachodu nie będą już wędrować przez porty leżące na terenie biskupich domen, nie będzie ceł, myta i kosztów transportu. Cesarz potężnie uderzy Gersarda po kiesce, Mordimerze. I twój biskup słusznie się tego boi. A ja nie. I Ojciec Święty też nie. Wiesz dlaczego? Bo Stolica Apostolska dostanie nadania w Palatynacie. Cesarskie dzierżawy. Co papieża mogą obchodzić lenna Gersarda i innych kardynałów? Myślisz, że Ojciec Święty jest taki zachwycony bogactwem swoich owieczek? Że nie boli go, iż jest po uszy zadłużony u Gersarda?

Nie powiem, że nie wiedziałem o tym wszystkim. Plotka to plotka, mili moi, i jak raz wyjdzie na światło dzienne, trudno ją zabić. Więc o tym i owym gadało się na mieście. Lecz pierwszy raz wszystko słyszałem z ust człowieka będącego w środku wydarzeń. I nie powiem, bym był zachwycony tą wiedzą. Im mniej wiesz o sprawach możnych naszego świata, tym chętniej cię ignorują. A życie w cieniu na pewno jest wprost proporcjonalne do tegoż życia długości. Nie miałem pojęcia, czemu legat mówi mi o tym wszystkim. Czyżby obnosił się ze swym lekceważeniem dla biskupa Hez-hezronu i chciał pokazać, że sprawa Gersarda już przegrała? Prowokował mnie? Byłem mu do czegoś potrzebny? Chciał, bym zameldował biskupowi o tej rozmowie?