Выбрать главу

Nic nie odpowiedziałem, a i legat zapewne nie spodziewał się responsu.

– Jakie polecenia wydał ci Gersard?

– Mam co drugi dzień, a jeśli trzeba, nawet codziennie, wysyłać kuriera z pismem informującym o wszystkim, co zaszło…

– Nic poza tym? – Spojrzał na mnie bacznie. – Żadnych tajnych zleceń? Sekretnych misji?

– Nie, wasza dostojność.

– A gdybyś takowe dostał, powiedziałbyś mi?

– Nie, wasza dostojność. – Nawet nie zastanawiałem się nad odpowiedzią, choć nie wiedziałem, czy ta szczerość mi posłuży.

Pokiwał głową.

– Tak sobie właśnie myślałem – rzekł spokojnie. – Zamieszkasz tu, Mordimerze. Jest gdzieś na strychu wolna klitka. Nie bierz tego do siebie. W Heimie nawet książęta krwi sypiają na sianie, byle tylko znaleźć się w pobliżu cesarza… Zresztą namnożyło się ostatnimi czasy tych książąt… – Znowu roześmiał się, nie otwierając ust. – Twoi ludzie znajdą miejsce w stajni. I tak pewnie niedługo zabawimy w mieście. Cesarz czeka tylko na najemników i ruszamy. Co zamierzasz robić?

– Obserwować – odparłem. – Jeździć po okolicy. Przyjrzeć się wojskom. Przede wszystkim złożyć listy polecające u Jego Wysokości.

– Dobrze. – Pokiwał głową. – Wezwę cię, jeśli będziesz potrzebny. Założę się, że cesarz zechce z tobą porozmawiać.

– Cesarz zechce udzielić mi audiencji? – zapytałem z niedowierzaniem, zanim zdążyłem ugryźć się w język.

Lecz tym razem Verona się nie rozgniewał.

– Jesteś kapitanem biskupiej gwardii, nie inkwizytorem. Osobistym wysłannikiem biskupa Hez-hezronu. Chociaż – podniósł napuchnięty palec – wszyscy znają twoją przeszłość. Tu wieści szybko się rozchodzą. No, idź już, Mordimerze. Jak pojeździsz po okolicy, i ja chętnie wysłucham, co masz do powiedzenia.

– Dziękuję waszej dostojności. – Wstałem i skłoniłem się głęboko. Ucałowałem dłoń, którą dobrotliwie wysunął w moją stronę.

– Swoją drogą, Madderdin – zagadnął jeszcze, kiedy byłem przy drzwiach – czy możesz mi wyjaśnić, czemu Gersard nie przydzielił tej misji jakiemuś szlachcicowi? Dyplomacie? Oficerowi? Dlaczego, na miecz Pana naszego, przysłał do cesarza oprawcę z Inkwizytorium?

Obróciłem się od drzwi i przywołałem uśmiech na twarz, choć przyszło mi to z niejakim trudem.

– Być może po to, wasza dostojność, by mnie zabito. Szlachetnie urodzeni nie przepadają za inkwizytorami.

Patrzył na mnie przez moment wzrokiem bez wyrazu, potem znowu pokiwał głową.

– Sprytny chłopiec – rzekł powoli. – Zresztą, jeśli mam być szczery, ja też was nie lubię. Jesteście jak szczury…

Odczekałem chwilę, czy nie zechce podzielić się ze mną następnymi perłami swych przemyśleń, po czym skłoniłem się nisko i wyszedłem. Wyszedłem, gdyż nie było nic do dodania.

Oczywiście, że w drodze poza dyscyplinowaniem moich chłopców miałem dużo czasu na inne rzeczy. Na rozmyślania. Na zadawanie sobie podobnych pytań do tych, jakie zadał legat Verona. Gładki dworak, dyplomata, szlachcic z dobrym herbem oraz znajomościami zdziałaliby w otoczeniu cesarza na pewno więcej niż wasz uniżony sługa. A jeśli Gersard chciał mieć wieści wojskowej natury, lepiej by zrobił, wysyłając emerytowanego generała. W swej świcie miał przecież i jednych, i drugich. Dlaczego więc z ważną misją pojechał biedny Madderdin, który był, jest i będzie nikim? Prochem, pyłem u stóp możnych tego świata? Odpowiedzi było kilka, a żadna mnie nie satysfakcjonowała. Po pierwsze, mógł to być kaprys Jego Ekscelencji. Chwilowa zachcianka, z której duma i przekonanie o własnej nieomylności nie pozwoliły mu się już wycofać. Wiedziałem, że biskup Hez-hezronu zdolny jest do niespodziewanych wolt, ma humory, kaprysy, fanaberie. Ale był przy tym wszystkim zręcznym politykiem i wytrawnym finansistą. W końcu – wierzycielem samego Ojca Świętego. Po drugie, wysłanie mnie mogło być powodowane chęcią upokorzenia cesarza, postawienia go w niezręcznej sytuacji, może nawet ośmieszenia. Niezależnie od tego, co sam bym myślał o swej pracy, większość ludzi oceniała mnie właśnie jako oprawcę. Po trzecie, i ta koncepcja najmniej mi odpowiadała, Gersard mógł liczyć na to, że któryś z krewkich feudałów po prostu mnie zabije. Wtedy rozdarłby szaty, wysłał protesty, obraził się i… wstrzymał wszelkie dostawy dla wojska oraz zakazał poboru rekruta na zarządzanych przez siebie włościach. Cesarz musiałby pertraktować i kupić sobie jego przychylność. Za co? To już najmniej by obchodziło waszego uniżonego sługę. Tak czy inaczej, sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Może moje życie było nędzne, ale jakoś przez te wszystkie lata przyzwyczaiłem się do niego i nie zamierzałem być pionkiem na szachownicy. A przynajmniej nie tym pionkiem, którego łatwo poświęca się za przewagę pozycyjną lub figurę. I jeszcze jedna sprawa uporczywie chodziła mi po głowie. Nie mogłem zapomnieć o sprawie Anny Hoffentoller oraz o jej zapewnieniach, że cesarza i jego otoczenie dotknie potężna klątwa. Zawsze miałem nadzieję, że nawet jeśli to prawda, to nigdy nie znajdę się na tyle blisko Najjaśniejszego Pana, by odczuć skutki działania tej klątwy. Teraz byłem dużo bliżej niż blisko. I ten fakt nie poprawiał mi humoru.

W Heimie panował tak ogromny tłok, że cesarska kancelaria wydała zakaz poruszania się wszelkich furgonów i wozów, w tym karoc należących do możnych, z wyjątkiem tych, które przywoziły zapasy mające służyć armii oraz dworowi. W związku z powyższym modne stały się lektyki, a po ulicach miasta biegały pary lub czwórki umięśnionych osiłków dźwigających budy z zasiadającymi w środku arystokratami i szlachtą. A im właściciel był możniejszy, tym i buda bardziej zdobna. Przeciskając się przez tłum, dostrzegłem lektykę poprzedzaną przez dwóch cesarskich dworzan uzbrojonych w kije, którzy bezceremonialnie roztrącali ludzi zagradzających im drogę. W kapiącym od złota pudle siedziała kobieta o jasnych włosach i pięknej, lodowatej twarzy. Poznałem ją od razu, choć spotkaliśmy się ładne kilka lat temu. Upływ czasu, który odcisnął wyraziste piętno na mej twarzy, a we włosy wplątał srebrzyste nici, jej nie dotknął w najmniejszym stopniu. Dziś po raz pierwszy widziałem ją w bogatej sukni oraz z pięknie trefionymi włosami, gdyż zwykle widywałem ją nago lub w codziennym, skromnym stroju. Kobietą rozpartą w lektyce i obserwującą tłum z zimną obojętnością była Enya – śliczna i zabawna zabójczyni służąca Wewnętrznemu Kręgowi Inkwizytorium, która przede mną odgrywała rolę dziwki i która uratowała mi niegdyś życie. Jej wzrok zatrzymał się na mnie, lecz patrzyła w taki sposób, jakbym był ulicznym słupem. Nagle sięgnęła do twarzy i odgarnęła z czoła kosmyk włosów. Uśmiechnęła się, a uśmiech trwał tak krótko, że nie zauważyłby go ten, kto by w tym momencie zmrużył powieki. Wiedziałem jednak, że rozpoznaje mnie i że ów słodki znak skierowany jest właśnie do mnie. Po chwili zniknęła już pochłonięta przez tłum i tylko jeszcze przez chwilę słyszałem gniewne okrzyki dworzan torujących drogę lektyce. Nie mogłem się nie zastanawiać, co robiła w Heimie wykwalifikowana zabójczym Inkwizytorium. Nie mogłem się nie zastanawiać, kto wyciągnął na światło dzienne tę niebezpieczną broń i w jakim celu zamierzał jej użyć. Wreszcie nie mogłem się nie zastanawiać, dlaczego była kosztownie ubrana oraz czemu jej słudzy nosili cesarskie barwy.