Выбрать главу

– Jak myślisz, Heinz, pokonamy ich?

Mimo iż zmieniłem temat, zrozumiał, o co pytam.

– Ja wiem, że nie, i ty wiesz, że nie – odparł cichusieńko. – A cesarz?

Patrzyłem na niego takim wzrokiem, jakbym go widział po raz pierwszy w życiu. Nachylił się nad stołem i teraz szeptał mi wprost do ucha.

– Tu są wszyscy, którzy się liczą, Mordimerze – tchnął. – I on ich wszystkich wyśle na śmierć albo na hańbę.

Odsunąłem się.

– Bzdury! – warknąłem.

– Kto wie, kto wie… – nie upierał się przy swoim zdaniu, tylko siorbnął z kubka.

– Heinz – pokręciłem głową – życie to nie teatralna sztuka. Poza tym, jeśli zyska się opinię wodza przegranej armii, to na pewno nie służy to karierze…

– Nie? – Spojrzał na mnie. – Jesteście tego pewni? A jeśli obarczy się całą winą innych? Zły wezyr, dobry sułtan, Mordimerze.

Wiedziałem, o czym mówi, gdyż nie były mi obce perskie podania, które często pojawiały się w utworach bardów lub bajarzy.

– Z szachownicy znikną wieże, skoczki oraz gońce. Zostaną pionki, którymi wszakże dużo prościej sterować – ciągnął Ritter.

– Powiesiliby was za te słowa.

– A wy powinniście donieść – skwitował twardo.

– Ja nic nie słyszałem, panie Ritter. Nic poza dywagacjami pijanego poety, snutymi na temat szachowej taktyki.

– Miałem wizję, Mordimerze – powiedział, znowu obniżając głos do szeptu.

– Wizję?

– Koszmar senny, jeśli chcecie. – Popatrzyłem w jego oczy. Były szkliste i martwe. – O Mrocznym Żniwiarzu koszącym ludzkie istnienia niczym łany zboża. Widziałem wyludnione wioski i stosy ułożone z martwych ciał. – Wzdrygnął się. – Dzień po dniu to śnię…

– Nie zabawiajcie się w świętego Jana. – Poklepałem go po ramieniu. – Dość nam jednej Apokalipsy.

Otrząsnął się, przechylił kubek, lecz okazało się, że ten jest pusty, więc dolał sobie hojnie. Wypił do dna.

– Wszyscy umrzemy – rzekł, patrząc nad moją głowę, jakby właśnie nad nią widział obraz ponurej przyszłości.

– Heinz, Heinz, Heinz, czyżbyś chciał żyć wiecznie? Jakie to byłoby nudne!

Spojrzał na mnie i nagle roześmiał się. Jeszcze tylko półgębkiem, ale jednak.

– Póki co: pijmy – zaproponował i popatrzył mi prosto w oczy. – Chciałbym, żeby ktoś trzymał mnie za rękę, kiedy będę umierał…

– Ritter, na Boga, jesteś jeszcze młody, nie myśl o śmierci!

– Wszyscy umrzemy – powtórzył. – Ty, ja, oni. – Zamachnął się, a ja zrozumiałem, że ma na myśli cały świat.

– Kie-dyś – rzekłem wyraźnie. – Wszyscy kie-dyś umrzemy. Nie dziś i nie jutro. Kie-dyś.

– Widziałem ostatnio piękną Ilonę – zmienił temat. – Kazała was serdecznie pozdrowić. Musieliście tam nieźle nad nią popracować, panie Madderdin, skoro darzy was aż tak wielkim sentymentem.

– Licz się ze słowami, Heinz! – Zauważyłem, że nie wiedzieć czemu wstałem z krzesła, więc usiadłem na nim z powrotem. – Licz się ze słowami – powtórzyłem.

– Ależ ja nic nie powiedziałem…

– Zarzuciliście jej nieobyczajność!

– A od kiedy wy… – Spojrzał na mnie i zamilkł na moment. – Wybaczcie, proszę – dodał pokornym tonem. – Niemniej mogę tylko rzec, że wspomina was z siostrzanym uczuciem.

– Dobrze jej się wiedzie?

– Przy tej pensji, którą jej zapewniliście? Raczycie żartować… O niebo lepiej niż mnie… Macie plany na jutro, panie Madderdin? – znowu zmienił temat.

– Ano mam. Mały rekonesans wokół Heimu. Jego Ekscelencja żąda ode mnie sprawozdań.

– Przecież wy się nie znacie na wojsku…

– Dlatego też niełatwo będzie mi pisać raporty – zgodziłem się z nim.

– Stawaliście w ogóle kiedyś w bitwie? Wróciłem pamięcią do czasów, gdy byłem młody, pełen zapału i chętny, by brać się za bary z całym światem oraz trudzić nad jego naprawą. Wróciłem pamięcią do pól i borów pod Schengen. Wróciłem pamięcią do krwi, trupów i strachu. Do szubienic, które później wyrosły niczym drzewa w gęstym lesie.

– Nie. – Wzruszyłem ramionami, bo to nie była historia, którą teraz chciałbym się z nim dzielić.

– A ja byłem! – pochwalił się. – Pod Schengen. Ależ cesarscy żołnierze dali popalić tej zbuntowanej hołocie! Nawet ułożyłem o tym balladę, tyle że kiepską, bo miałem wtedy ledwie – liczył chwilę w pamięci – siedemnaście lat. Kiepska, rzecz jasna, jak na moje wygórowane standardy – zastrzegł od razu – gdyż wielu dojrzałych poetów nigdy by nie ułożyło tak kunsztownych fraz, jak ja to uczyniłem w młodzieńczym wieku.

– Jestem pewien – odparłem, myśląc o losie ironicznie splatającym ludzkie żywoty i pozwalającym, że przy jednym stole siedzieli ludzie, którzy brali udział w tej samej bitwie, tyle że po przeciwnych stronach.

– Weźcie mnie na ten patrol – poprosił. Spojrzałem na niego ze zdziwieniem.

– Chce wam się ruszać tyłek z Heimu?

– Pewnie, że nie chce – odparł. – Ale artysta powinien być świadkiem wydarzeń, które uwiecznia w swych dziełach. Jeśli, oczywiście, czas i miejsce na to pozwalają…

– No to jedźcie – zgodziłem się. – Będę miał przynajmniej do kogo otworzyć usta, bo ci moi żołnierze – machnąłem dłonią – śmiechu warci…

Rozmowy z Ritterem zwykle kończyły się pijaństwem do białego rana, jednak tym razem nie pozwoliłem na taki obrót spraw. Ritter namawiał do kontynuowania pogawędki i popijawy. Przebąkiwał nawet coś o pewnych zacnych panienkach, które dobrze zna, a które dadzą nam wszystko, czego tylko zapragniemy, jeśli raczymy im ulżyć w ich ciężkiej doli. Nie dałem się skusić.

– Heinz, jeśli o jutrzni nie będzie cię pod karczmą, jadę sam – zapowiedziałem.

– Koń – przestraszył się nagle. – Przecież ja nie mam konia!

– Dam ci luzaka – obiecałem. – Tylko nie spadnij i się nie połam.

– Jestem wyśmienitym jeźdźcem. Sam książę Tasselhoff stwierdził, że wręcz bajecznie prowadzę rumaka – odparł niemal obrażonym tonem.

– A to świetnie – ucieszyłem się. – Bo jutro cały dzień spędzimy w siodle.

Było całkiem zabawne obserwować, jak rzednie mu mina.

– Dobranoc, panie Ritter.

– Bez wina, bez dziewki… Gdzie ona dobra? – odszedł, mamrocząc pod nosem.

Wróciłem do swej izdebki niemal trzeźwy, wiedząc, że nie tylko czeka mnie ciężki dzień, lecz że będę również obserwowany przez ludzi, których nie posądzałbym o nadmierną życzliwość w stosunku do waszego uniżonego sługi. I być może wielu znajdzie się takich, którzy będą czyhać na najmniejszy mój błąd. Położyłem się i zasnąłem niemal natychmiast.

– Mmmm – zamruczał ktoś nade mną.

Poczułem na grdyce metalowy szpic. Człowiek ubrany w czerń pochylał się nad łóżkiem i zapewne jednym ruchem mógł wbić mi wprost do mózgu drugie ostrze sztyletu.

– Jakże łatwym celem są inkwizytorzy – usłyszałem szept, a potem ucisk na szyi zniknął. Ciemna postać szybciutko zrzuciła z siebie ubranie i wślizgnęła się pod mój koc. Poczułem kobiece ciało. Dotknąłem piersi nieoczekiwanej towarzyszki.

– Enya – stwierdziłem.

– Enya, Enya – przytaknęła. – Tyle lat, Mordimerze. – Pocałowała mnie prosto w usta.

– Cieszę się, że nie przyszłaś mnie zabić. – Położyłem obie dłonie na jej kształtnych pośladkach.

Roześmiała się perliście.

– To prawda. Ale będziesz musiał się jeszcze wiele nauczyć. Jak mogłeś dopuścić, by ktoś wszedł niepostrzeżenie do twego pokoju?

– Jesteś cieniem, kochana – pochwaliłem ją.