– Jestem szikan, Mordimerze – odparła.
– Co jesteś? – Zmarszczyłem brwi, gdyż nigdy przedtem nie słyszałem tego słowa.
– Nieważne. – Wzruszyła ramionami.
– Czy wyjawisz mi z łaski swojej, z jakich powodów jesteś tutaj, w Heimie, oraz z jakich powodów znalazłaś się w moim łóżku?
– Owszem – odparła już poważnym tonem. – Przysłano mnie, bym chroniła cesarza.
– A tutaj?
– Stare sentymenty. – Ścisnęła w dłoni mojego kutasa, który i tak naprężał się na jej brzuchu, nie mogąc spokojnie znieść tak bliskiej obecności uroczego kobiecego ciałka. – Sta-re, sta-re sen-ty-men-ty – powtórzyła, masując.
– Ktoś tu chyba chce być trochę poujeżdżany – powiedziałem, objąłem ją w talii i szybkim ruchem rzuciłem pod siebie.
Kiedy już było po wszystkim, odetchnęła głęboko i Wytarła dłonią twarz mokrą od potu.
– Żeby z cesarza był taki ogier – mruknęła.
– A nie jest?
– Szast-prast i po wszystkim. Tymczasem dziewczynie trzeba przecież dużo więcej…
Nie powiem, żeby jej opinia nie sprawiła mi czegoś na kształt złośliwej satysfakcji. Niemniej zdawałem sobie sprawę, iż może tylko grać. Była śliczną, uroczą i zabawną kobietą. Nie zamierzałem jednak zapominać, co kryje się pod tą maską. Nie zostaje się zabójcą służącym Wewnętrznemu Kręgowi za piękną buzię oraz łóżkowe zdolności.
– Przed czym masz chronić cesarza, moja miła?
– Jesteś w samym środku gry, biedny Mordimerze – odparła, nie odpowiadając na moje pytanie. – Oni chcą wiedzieć, komu służysz.
Złapałem się na myśli, że zła odpowiedź może oznaczać śmierć. Czyżby jednak przyszła po moją głowę?
– Zawsze tylko Panu Bogu – odrzekłem. – Choć z pokorą przyznaję, że mój nędzny umysł z trudem pojmuje Jego wielkie zamiary.
– Wszyscy Mu służymy. – Przeżegnała się, dotykając palcami nagich piersi. Nie spodziewałem się po niej takiego gestu, lecz tylko pokiwałem głową.
– Światło, światło – mruknęła kapryśnym tonem i zabrała się za zapalanie świec.
Potem pocałowała mnie w nos.
– Uważaj na siebie – ostrzegła. – A kto wie, może uda ci się z tego wszystkiego ujść z życiem.
Nie powiem, by jej słowa szczególnie podniosły mnie na duchu.
– Wszyscy umrzemy. Ty, ja, oni – odparłem zdaniem skradzionym Ritterowi.
– To postaraj się, żeby „ty" oraz „ja" znalazły się na końcu tej durnej wyliczanki – rzuciła, nurkując pod koc. – Ha! – powiedziała później. – Widzę, że biedna dziewuszka z prowincji naprawdę może tu liczyć na coś duu-użego i gorącego! Ała! – zawołała po chwili, wynurzając się spod pościeli. – Migdałki mam zdrowe, nie trzeba ich sprawdzać. – Roześmiała się, po czym znowu zniknęła.
Po dłuższym czasie wyłoniła się z lśniącymi ustami. Widziałem to dokładnie, gdyż świece zdążyły się już rozpalić pełnym blaskiem.
– Powinieneś jeść ananasy – stwierdziła. – Bo?
– Nadają przyjemniejszy smak.
– Czy ty wiesz, ile kosztują ananasy w Hezie? I jak bardzo mnie interesuje, co czują dziwki? – Błyskawicznie zorientowałem się w nietakcie, który popełniłem: – Tamtejsze dziwki.
– No tak, bo ja jestem tutejsza, więc co innego, prawda?
– Wiesz, że nie miałem na myśli…
– Ależ ja się nie gniewam. – Wzruszyła ramionami. – Szkolono mnie w różnych sztukach, a sztukę miłości akurat całkiem lubię.
Nie podobało mi się to wszystko. To, że Enya była cesarską nałożnicą, i to, że przyszła mnie odwiedzić. Sentymenty – powiedziała. Tak, tak, romantyczny inkwizytor i romantyczna morderczyni spotykają się, by z łezką w oku powspominać stare, dobre czasy… Brała mnie za idiotę? Chociaż z drugiej strony doświadczenie uczyło, że ludzie bywają nieprzewidywalni, kierują się emocjami, odruchami, chwilowym pożądaniem. Władcy tracili korony, najczęściej wraz z głowami, a całe dynastie upadały na skutek głupoty, durnego błędu lub niekontrolowanych emocji. Z drugiej strony jej gra była tak odczytywalna i prosta, że mogła albo wcale nie grać, albo zmierzać do oszustwa tak wielkiego, że małe oszustwo miało jedynie stanowić dymną zasłonę. Tak czy inaczej, gubiłem się w tym wszystkim, gdyż byłem przecież jedynie prostym inkwizytorem, którego wola Pana wydźwignęła nad przynależny mu stan.
– Ach, Mordimerze, będziemy musieli to powtórzyć. – Pogłaskała mnie po udzie.
– Z przyjemnością, moja piękna.
– Dalej jestem piękna? – Wstrząsnęła głową i uniosła ramiona. Żółte światło świec kładło się na jej piersiach ciepłym blaskiem.
– Oczywiście. Ośmielam się nawet powiedzieć, że piękniejsza niż kiedykolwiek.
– To znaczy, że wtedy, kilka lat temu, byłam mniej piękna? – Jej twarz ściągnęła się.
Klepnąłem ją w tyłek.
– Nie dam się wciągnąć w takie gierki – powiedziałem, a ona się zaśmiała.
– Dobrze, czas wracać do pałacu – zdecydowała. – Kobieta o mojej pozycji musi uważać na reputację.
– Nie wątpię – odparłem bez cienia ironii.
Ubrała się szybko. Z tego, co zdołałem dostrzec była uzbrojona jedynie w sztylet. Miałem jednak graniczące z pewnością podejrzenie, iż gdyby zaszła taka potrzeba, poradziłaby sobie ze mną za pomocą gołych rąk. Chociaż, kto wie, może ją przeceniałem? Jeden z moich mistrzów w Akademii mówił kiedyś: „Nigdy nie zwyciężysz wroga, którego twoja wyobraźnia uczyniła niepokonanym".
Enya pocałowała mnie szybko w usta. – Bywaj, mój słodki inkwizytorze. Jeszcze się spotkamy. – Odwróciła się już z parapetu. – Pewnie nie raz i nie dwa – dodała.
Nie byłem wcale pewien, czy powinienem się z tej obietnicy cieszyć. Gdyby cesarz dowiedział się, że chędożę jego ukochaną, nie wahałby się mnie poćwiartować i rzucić psom na pożarcie, nie zważając już na udawany czy też nieudawany gniew biskupa. Skoro ludzie podłego stanu są śmiertelnie zazdrośni o swe kobiety, to dlaczego władcy mieliby się od nich różnić?
Zamknąłem dokładnie okiennice i zasunąłem żelazną zasuwę. Miałem dość niespodziewanych wizyt jak na jedną noc. O dziwo, znowu szybko zasnąłem, ale w końcu śliczna Enya ździebko nadwyrężyła moje siły. Wiedziałem, że ślad po jej zębach na lewym przedramieniu będę nosił jeszcze co najmniej kilka dni. Nie przyśniła mi się tej nocy. Jak zwykle przyśnił mi się ktoś inny. Ta, za której jeden pocałunek oddałbym tysiąc nocy z Enyą.
O świcie moi ludzie stali na podwórzu. Przygotowani do drogi i trzeźwi niczym niemowlęta. Towarzyszył im jeden z tutejszych mieszczan, którego wynająłem poprzedniego dnia, a który ponoć świetnie znał okolice Heimu.
– Dzień dobry, panie kapitanie – odezwali się nierównym chórem, gdy zobaczyli, że wychodzę z oberży.
– Dzień dobry, zuchy – odpowiedziałem. Sprawdziłem, czy mój koń jest wyszczotkowany i czy ma dobrze zaciągnięte popręgi. Pokiwałem z uznaniem głową.
– Chodź tu. – Skinąłem na mieszczanina.
– Do usług waszej wielmożności.
– Przypomnij no mi…
– Rudi Hagenmaier, panie kapitanie.
– Ano tak… A więc, Rudi, chcę zrobić mały spacerek wokół Heimu. Tam, gdzie stacjonują wojska.
Rozwinąłem mapę.
– Słyszałem, że w tym miejscu jest ich sporo. – Zakreśliłem palcem kółko wokół dwóch podmiejskich wiosek.
– A gdzie ich nie ma? – zaśmiał się. – Ale skoro wasza dostojność chce najpierw tu, to poprowadzę jak trza. Znam się na mapach, a i czytać umiem jak nie przymierzając sam proboszcz…
– Jedźmy więc.
Dosiadaliśmy wierzchowców, kiedy na podwórze wpadł spocony Ritter.
– Spóźniliście się – powiedziałem chłodnym tonem.
– Wybaczcie – wydyszał. – Wybaczcie, proszę.