Выбрать главу

– Przyszykuj mu konia – rozkazałem Gardziołowi. – Tylko migiem!

– Już się robi, panie kapitanie – odkrzyknął skwapliwie.

Zanim wyjechaliśmy z Heimu, podjechałem do cesarskiej kwatery i oddałem dyżurnemu oficerowi dokumenty otrzymane od Gersarda z przykazaniem, by jak najprędzej zaniósł je do kancelarii. Potem szybko opuściliśmy miejskie mury. Ritter nadspodziewanie dobrze trzymał się w siodle. Mimo że poznawałem po jego zbolałej minie, iż poprzedniej nocy kontynuował libację już beze mnie. Odjechaliśmy nieco do przodu, a żołnierze posłusznie trzymali się kilkadziesiąt kroków za nami.

– Panie Ritter, jako człowiek wykształcony znacie różne słowa. Mówi wam coś takie, które wymawia się „szikan"?

Zmarszczył brwi.

– Ja nawet nie wiem, w jakim to języku – odparł.

– Ano właśnie – westchnąłem. – Ja też nie.

– Szikan, szikan – powtórzył i wzruszył ramionami. – Z niczym mi się nie kojarzy… Ale mogę popytać tu i tam…

– Nie, nie, zapomnijcie. – Spojrzałem na niego zły, że w ogóle rozpocząłem podobną rozmowę. – A mówię to z całą powagą: zapomnijcie.

– Dobrze, dobrze, już nie pamiętam – zamruczał, lecz ja miałem wrażenie, że tylko podsyciłem jego ciekawość. Niedobrze, gdyż obawiałem się, że znajomość znaczenia słowa „szikan" może prowadzić do kłopotów.

– Macie jakiś bukłaczek? – spytał błagalnie. Podałem mu naczynie, a on z nieartykułowanym jękiem wdzięczności przechylił je do ust i łyknął potężnie.

– Woda?! – parsknął zaraz z obrzydzeniem.

– A czego się spodziewaliście?

– Wińska! Gorzałki! Piwa w najgorszym razie! Lecz nie wody, na Boga! Jak wam nie wstyd!

– Trzeba dawać dobry przykład ludziom.

– Ja nie jestem waszym żołnierzem! Chcę wina!

– Ritter, jak będziesz tak skamlał, każę ci zleźć z siodła i wrócisz do Heimu na piechotę.

Spojrzał przez ramię. Mury okalające miasto były już ledwo widoczne w porannej mgle.

– Jakoś wytrzymam – burknął po chwili, lecz wyraz jego twarzy świadczył, że jest bardzo, ale to bardzo obrażony.

Na pierwszy rzut oka widać było, że w okolicy szykują się do wojny. Mijaliśmy konne patrole, wozy z prowiantem, wojskowych kurierów, nawet inżynieryjną karawanę, załadowaną rozłożonymi na części mangonelami i trebuszetami, oraz zaprzęg kilkunastu wołów ciągnących jadącą na lawecie spiżową armatę o lufie długiej na piętnaście stóp i tak szerokiej, że mógłbym bez trudu zmieścić się w jej wnętrzu. Zaprzęg poruszał się z taką szybkością, iż z prześcignięciem go nie miałby najmniejszych problemów nawet kulawy starzec z wrzodami na stopach. Mimo że poganiacze bez litości chłostali woły batami.

– Szalona Greta – stwierdził Ritter z nabożnym podziwem.

Nie pytałem, o czym mówi, gdyż i ja słyszałem o tej nazwanej Szaloną Gretą bombardzie odlanej w cesarskich ludwisarniach. Teraz właśnie miała przejść chrzest bojowy, niszcząc fortyfikacje Palatynatu. O ile się do nich doczołga, rzecz jasna.

Moi żołnierze wstrzymali konie i w osłupieniu przyglądali się potwornej machinie. Pozwoliłem im na chwilę niesubordynacji, gdyż widok zaiste był niezwykły.

– Słyszałem, że za taką armatę można kupić i wyposażyć niezły statek – powiedział Ritter.

– A ja słyszałem, że wysyła dwudziestopudowy pocisk na cztery tysiące stóp. Ludzie nawet nie wiedzą, co ich zabija.

– Eeee tam. – Machnął ręką. – Ludzie… Jak toto trafi w forteczny mur, już puszkarze wiwatują z radości. Słyszeliście ich powiedzenie: „Strzelanie jest sztuką, trafić jest łaską Bożą"? Przerost formy nad treścią, panie Madderdin. Katapulty, mangonele, trebuszety, onagry, arkabalisty, ooo, to jest broń! Armaty nie mają przyszłości, wierzcie mi. To jedynie chwilowa moda. W dodatku wielce – pokiwał palcem, by dodać wagi swym słowom – kosztowna.

– Znawca. – Pokręciłem głową. – No dobrze, dość widowiska. Jedziemy.

Kręciliśmy się po okolicy do późnego popołudnia, a ja miałem okazję zobaczyć, że cesarscy żołnierze są liczni, dobrze wyekwipowani, zdyscyplinowani i nie narzekają na brak prowiantu. Zjedliśmy obiad w kwaterze jednego z generałów, który podjął nas całkiem serdecznie, zważywszy na fakt, że występowaliśmy w biskupich barwach.

Szczerze mówiąc, nie sądziłem, by Jego Ekscelencje lub kogokolwiek innego w Hezie tak naprawdę interesowały moje raporty, lecz zamierzałem wypełnić wszystko, co mi przykazano, nawet jeśli byłoby to bezcelowe i nikomu niepotrzebne. Byłem pewien, że biskup ma w Heimie swoich szpiegów, a ja pełnię jedynie rolę pałającej silnym blaskiem lampy, na której ma się koncentrować wzrok cesarskiego dworu. A wszystko, co najważniejsze, i tak, jak zwykle, było ukryte w cieniu.

Zastanawiałem się tylko, co napisać o cesarskiej nałożnicy. Jakiekolwiek wzmianki na temat Wewnętrznego Kręgu Inkwizytorium nie wchodziły, rzecz jasna, w grę. Ale czy powinienem donieść biskupowi, iż osobę podającą się za trebizońską księżniczkę pamiętam jako kurwę z Hez-hezronu? Nie, zdecydowałem w końcu napiszę o niej tyle, co wiadomo ogółowi. Ona piękna, on zakochany, efektem mogą być poważne polityczne perturbacje… Jeśli cesarz faktycznie doprowadziłby do ślubu ze swą nałożnicą, to panowie rada dostaną szału.

O humorze polskiego króla, kiedy doniosą mu, że Najjaśniejszy Pan odrzucił rękę jego córki, wolałem nawet nie myśleć.

Tak więc do nocy przygotowywałem list dla Jego Ekscelencji, w którym pisałem zarówno o plotkach, jak i o faktach, nie starając się jednak wychodzić poza ramy suchego raportu, bo wolałem, by biskup nie uznał, że próbuję się spoufalać. Bardzo dokładnie przytoczyłem rozmowę z legatem Veroną, wiedząc jednocześnie, że papieski wysłannik właśnie tego się spodziewał.

Czesała przy lustrze złote włosy. Widziałem tylko smukłą linię jej pleców, kończącą się na krawędzi ręcznika, którym owinęła się w pasie. Uniosłem się na łóżku i chciałem wypowiedzieć jej imię, lecz nie mogłem. Bezradnie patrzyłem, jak odkłada szczotkę, wstaje z krzesła i wychodzi z pokoju. Szła na samych palcach widać posadzka była zimna. Wytężałem wszystkie siły by krzyknąć, jednak nie byłem w stanie wykrztusić nawet słowa. Zniknęła za drzwiami. Zacisnąłem dłonie w pięści i wtedy usłyszałem głośne łomotanie. Zrozumiałem że to już nie jest sen, i jak zwykle żałowałem, iż się obudziłem. Zwlokłem się z posłania i otworzyłem. Przede mną stał dworzanin ubrany w cesarskie barwy.

– Cesarz was wzywa, kapitanie. Natychmiast! Będę czekał przed bramą – zawołał tylko i już słyszałem stukot jego butów, kiedy zbiegał po schodach.

– Pięknie, pięknie – mruknąłem do siebie i zacząłem się pospiesznie ubierać.

Kwatera Najjaśniejszego Pana mieściła się w domu najbogatszego heimskiego kupca, a w zasadzie nie w domu, lecz w otoczonym ogrodem pałacu o dwóch skrzydłach. Minęliśmy liczne straże, potem stanęliśmy przy szerokich odrzwiach zdobionych w chimery, gryfy i smoki. Posłaniec szepnął coś na ucho czuwającemu przy nich dworzaninowi, po czym pospiesznie się oddalił. Dworzanin skinął na żołnierzy, którzy chwycili za klamki i otworzyli drzwi.

– Kapitan Mordimer Madderdin, dowódca straży biskupiej – obwieścił głośno, wprowadzając mnie do sali.

Zauważyłem, że rozmowy milkną i wszyscy odwracają się w naszym kierunku.

Z całą pewnością nie byłem zachwycony biegiem wydarzeń. My, inkwizytorzy – ludzie prości oraz skromni – nie lubimy pławić się w blasku otaczającego nas świata. Wolimy pokornie stać w cieniu, przyglądając się uważnie postępkom bliźnich i modląc, by Pan skierował ich na właściwe ścieżki. A jeśli zajdzie taka konieczność, sami z bezbrzeżną miłością służymy grzesznikom w walce o wyzwolenie ich własnych dusz. Tutaj tymczasem szedłem w stronę cesarza na oczach jego feudałów, dworzan i żołnierzy, znajdując się w samym centrum zainteresowania. Sądziłem, że władca przyjmie mnie na niezobowiązującej audiencji, ot, w obecności kilku oficerów lub dworzan, a tu nagle okazało się, że trafiłem w samo jądro burzy. Ha, cóż było robić, jeśli nie dobrą minę do złej gry? Przyklęknąłem na jedno kolano i pochyliłem głowę.