– Miłościwy panie – rzekłem – kapitan straży biskupiej Mordimer Madderdin pokornie melduje Waszej Cesarskiej Mości swe przybycie.
– Wstań, wstań, kapitanie, i chodź no bliżej – usłyszałem mocny, twardy głos, ale wyczytałem w nim nawet pewną życzliwość. A może tylko pocieszałem się, iż ją wyczytuję?
Wstałem, jak kazał, i teraz dopiero mogłem mu się przyjrzeć. Cesarz był młody i wyglądał dokładnie na swój wiek. Zgodnie z ostatnią modą miał krótko wystrzyżone włosy, a głowę ogoloną po bokach. W szerokiej twarzy uderzał wielki, sterczący dumnie nos – z tego, co wiedziałem, rodowa cecha wszystkich Hockenstauffów. Nad pełnymi, dziewczęcymi ustami wyraźnie starał się wyhodować coś na kształt zaczątków wąsów.
– Byłeś inkwizytorem, prawda? – Obrócił na mnie spojrzenie jasnoniebieskich oczu.
– Jestem nim cały czas, miłościwy panie – odparłem – choć Jego Ekscelencja obdarzył mnie łaską swego zaufania i mianował kapitanem straży.
Stojący obok cesarza feudał prychnął z wyraźnym niezadowoleniem, a jego siwe, sterczące wąsy poruszyły się jak czułki chrząszcza.
– To zniewaga, miłościwy panie, przysyłać nam tego rzeźnika – rzekł zgrzytliwym tonem. – Założę się, że Gersard był pijany jak zwierzę, kiedy podpisywał nominację.
Nic nie odpowiedziałem, bo i cóż miałem odpowiedzieć? Trudno jednak było nie zauważyć, że zarówno Kościół, jak i Święte Officjum nie cieszyły się na cesarskim dworze nadmierną estymą.
– Miłościwy cesarzu – odezwał się ktoś zza pleców władcy i dopiero teraz zauważyłem chudego człowieczka w czarnym habicie – ośmielam się stanowczo zaprotestować przeciw nierozważnym i uwłaczającym słowom pana barona…
– Dość! – Cesarz leniwie podniósł dłoń. – Mamy ważniejsze sprawy na głowie. A ty, panie baronie – zerknął na feudała – staraj się nie obrażać dostojników naszej świętej matki-Kościoła. A przynajmniej nie czyń tego w obecności mego spowiednika – dodał, leciutko się uśmiechając.
Aha! Wiedziałem już więc, kim był ubrany na czarno osobnik, który odważył się przeciwstawić słowom barona. Kapelan cesarski – Giulliano Verona, brat dostojnego legata. Nigdy wcześniej go nie widziałem, lecz słyszałem na tyle dużo, by wyrobić sobie stosowne zdanie. A zdanie to brzmiało: „Trzymaj się od niego z daleka, Mordimerze. A najlepiej trzymaj się z daleka od całej tej rodziny. Gdyż papieże się zmieniali, a Veronowie od bez mała czterdziestu lat pełnili ważne funkcje na papieskim dworze i uczestniczyli w niezliczonych intrygach. Z całą pewnością nie byli ludźmi, których warto mieć przeciwko sobie.
– Powiedz mi, kapitanie, co Jego Ekscelencja sądzi o naszej pobłogosławionej przez Kościół wyprawie? – zapytał cesarz, pomimo że z całą pewnością doskonale znał odpowiedź.
– Łączy się w modlitwie z tymi, którzy z utęsknieniem czekają na triumf prawdziwej wiary – odparłem oględnie. – I błogosławi chcących ponieść w szeroki świat krzyż oraz miecz naszego Pana.
– Zamiast się modlić, mógłby nam wreszcie wysyłać na czas dostawy – burknął wąsaty baron.
– Nie bądźmy małostkowi. – Cesarz machnął dłonią i byłem pewien, że kwiat jego rycerstwa nie zrozumiał ostatniego słowa. Ale gest pewnie pojęli.
– Przypomnij mi, biskup przyznał ci komendę nad iloma setkami ludzi?
– Wybacz, miłościwy panie, straż biskupia jest formacją de facto honorową – odrzekłem. – Lecz jestem pewien, iż na terenie domen Jego Ekscelencji trwają zaciągi, które przysporzą ci tysięcy zdolnych rekrutów. – W komnacie rozległy się śmiechy. – Ja mam zaszczyt jedynie pełnić rolę oczu i uszu Jego Ekscelencji – dodałem szczerze i głośno. – Lecz jeśli ty, mój panie – przyklęknąłem na jedno kolano – zechcesz posłać mnie i moich ludzi do boju, to z radością oddamy życie na chwałę Cesarstwa.
Jeden z feudałów, najwyraźniej pijany, wytoczył się przed szereg.
– Dam sobie związać obie ręce na plecach, a i tak pobiję tego inkwizytora. – Przyklaśnięto mu głośno. – Samymi kopniakami pogonię go do domu.
– Czekam tylko pozwolenia najmiłościwszego pana – powiedziałem, schylając głowę. – Zabijałem już szlachtę pod Schengen, czemu nie mam tego powtórzyć dzisiaj?
W komnacie zaległa cisza. Wręcz bolesna i świdrująca w uszach (jeśli cisza może świdrować). Szlachta nie wspominała miło bitwy pod Schengen. To prawda, że drugiego dnia rebelianci zostali rozbici i wymordowani, a przez następne ścigani jak łowne zwierzęta, po czym obwieszono ich ścierwami wszystkie okoliczne lasy. Ale dnia pierwszego szlacheckie matki miały wiele powodów do płaczu. Oczywiście, nieco mijałem się z prawdą. Wziąłem udział w bitwie pod Schengen, lecz nie trafiłem tam pierwszego, a drugiego dnia. Miałem wtedy czternaście lat i uciekłem do lasów przed szarżą ciężkiej kawalerii. Nie tylko nie pokonałem żadnego szlachcica, lecz jednemu z nich uratowałem życie, zabijając własnych towarzyszy. I tylko dzięki niemu byłem, kim byłem, i osiągnąłem to, co osiągnąłem. Boże ci błogosław, Arnoldzie Lowefell!
Dlaczego pozwoliłem sobie na tak, zdawałoby się, pochopne i nierozważne słowa? Otóż plebejski bunt, który zakończyła bitwa pod Schengen, nie był wymierzony przeciw władzy cesarza. Wręcz przeciwnie: buntownicy szli do bitwy z imieniem Najjaśniejszego Pana na ustach i pod cesarskimi sztandarami. To szlachta i feudałowie, niemiłosiernie cisnący plebejuszy, byli wtedy obiektem nienawiści. A tłum szedł do walki z hasłami obrony cesarza przed złymi doradcami. Dlatego Hockenstauffowie nie prześladowali tych, którzy ocaleli z pogromu, a stary cesarz przezornie i chytrze zawsze dbał o dobre imię wśród prostego ludu.
– A to śśścierwo! – Pijany szlachcic szedł na mnie z dłonią na rękojeści miecza (ostrze do połowy już wystawało z pochwy) oraz ze śmiercią w oczach.
– Obrażasz nasz majestat – rzekł zimno cesarz i słowa te nie były skierowane do mnie, lecz do pijanego mężczyzny. – Jak śmiesz chwytać za miecz w obliczu swego suzerena?
Szlachcic zgłupiał, zaczął mamrotać coś na kształt przeprosin i kłaniając się nisko, cofnął na dawne miejsce.
– Nasz ojciec wiele lat temu darował winy wszystkim, którzy wzięli udział w tej nieszczęsnej rebelii – powiedział cesarz. – Choć przyznawania się do udziału w niej – obrócił wzrok na mnie – nie uważam za szczególnie rozsądne.
– Błagam o wybaczenie, mój panie. – Skłoniłem się znów głęboko.
– Z drugiej strony w sali zapełnionej szlachtą można je również zrozumieć jako akt szczególnej odwagi – dopowiedział Najjaśniejszy Pan i odczekał chwilę, by zebrani właściwie zrozumieli to zdanie.
Ktoś roześmiał się w głos. Był to opasły, stary mężczyzna o purpurowej twarzy, odziany w kaftan wart więcej niż moje roczne dochody. Złoty łańcuch spływający z jego szyi miał ogniwa grubości wskazującego palca. Z nozdrzy sterczały mu czarne kłaki, gęste brwi zrastały się nad nosem, a bokobrody łączyły ze skołtunioną brodą. Wypisz, wymaluj, wilkołak z ludowych bajan. Był bardzo pijany, a za jego plecami widziałem trzech mężczyzn – młodsze kopie oryginału.
– Święta racja! – zawołał basem. – Bo który z was kozojebce, miałby tyle ikry, by samotny na chłopskim wiecu przyznać się, że mordował ich braci i kuzynów?