Z obozu wroga otrzymaliśmy wiadomości, że ponoć zginęło pięćdziesięciu żołnierzy, a to dawało prosty rachunek strat wynoszący trzydzieści sześć do jednego. Zabawne. Co ciekawe, wydawało mi się, że cesarz jest równie rozbawiony jak ja, choć nie dawał niczego znać po sobie, a uciekinierów przyjął ze współczuciem. Nie czynił im też najmniejszych wyrzutów, że śmieli nie posłuchać jego rozkazów.
To nie był koniec tego strasznego, przynajmniej dla niektórych, dnia. Nie wiem dlaczego, nikt nie podejrzewał, iż żołnierze Palatynatu mogą przejść do natarcia. Wszyscy wyobrażali sobie, że skoro na linię dotarły już oddziały cesarskiej piechoty, kompanie najemników oraz lekka jazda, to wróg nie będzie na tyle szalony, by tak wielkie siły zaatakować. Okazało się jednak, że palatyn Duvarre czy też dowodzący jego armią generałowie byli szaleni. Zaatakowali.
Noc jest najlepszą porą do przeprowadzenia szturmu. W nocy nikt nie wie, przeciw komu ma walczyć, jak liczne są siły przeciwnika i skąd nadchodzą. W nocy rządzą Strach i Trwoga, dwaj synowie boga wojny. Noc jest pełna tratowanych namiotów, krzyków przerażenia, świateł pochodni gasnących w błocie i wrzasku konających. W nocy rozbijasz toporem łeb krewniaka i omijasz ostrzem gardło wroga. W nocy słyszysz głos: „Ratuj, przyjacielu" i nie wiesz, czy woła wróg, czy sprzymierzeniec. W nocy zaplątujesz się w sznurach od namiotu, a potem spostrzegasz, że to nie sznury, lecz wywleczone ludzkie jelita.
– Do mnie! – zakrzyknąłem, machając pochodnią. – Do mnie, skurwysyny!
Zuchy przydzielone mi z Hez-hezronu, o dziwo, posłuchały. Może bali się ciemności i blask trzymanej przeze mnie pochodni uznali za symbol bezpieczeństwa? A może bali się, iż śmierć z rąk żołnierzy Palatynatu jest jedynie pieszczotą w porównaniu z tym, co zgotuje im własny kapitan, jeśli tylko pokuszą się o ucieczkę? Nieważne, jakie były ich pobudki. Ważne, że stanęliśmy ramię przy ramieniu.
– Naprzód, chłopcy! – zawołałem. – Nie powiecie mi, że chcecie żyć wiecznie!
I ruszyliśmy. Do pierwszej wielkiej bitwy, w której miałem nieszczęście wziąć udział. I którą, w odróżnieniu od większości mych podwładnych, miałem nieszczęście przeżyć. Potem oglądałem na polu bitwy ciała tych, którzy zginęli. Rupert Gardzioł, jakby przez ironie losu, został cięty w szyję i jego głowa trzymała się ciała wyłącznie na wąskim paśmie mięśni. Mruk Pokraka miał zmiażdżony czerep, założyłbym się, że został uderzony końskimi kopytami lub stratowany. Mały Hansie rzęził w kałuży krwi, nie mógł już mówić, a w jego pełnych bólu oczach zastygło jedno wielkie życzenie. Spełniłem je tak szybko i sprawnie, jak tylko mogłem. Sobolowi Bękartowi i Robinowi Pałce udało się ocaleć. Sobol stracił mały palec u lewej dłoni, poza tym dorobił się szarpanej rany na policzku, natomiast Robin wyszedł bez najmniejszego szwanku. Podobnie jak wasz uniżony sługa. Śmierć jednak stała w tej bitwie tuż obok mnie. Najpierw włócznia jeźdźca minęła o cal moją głowę, potem jakiś niewydarzony sukinsyn z naszej armii o mało nie przebił mnie bełtem (grot wbił się w drzewce glewii, którą trzymałem w dłoniach), aż wreszcie tylko błyskawiczny odskok ocalił mnie przed stratowaniem przez wycofujących się kawalerzystów Palatynatu. Mieliśmy też trochę szczęścia. To my ocaliliśmy życie Najjaśniejszego Pana. Kiedy spadł z siodła, podprowadziłem mu własnego wierzchowca, a moi chłopcy osłaniali go własnymi ciałami. Dopiero potem Tauber, Kappenburg oraz ich żołnierze odgalopowali z Najjaśniejszym Panem w bezpieczne miejsce.
Oddziałom Duvarre'a udało się zasiać panikę i wyrządzić spore szkody, lecz były zbyt nieliczne, by poczynić prawdziwie wielkie spustoszenia, rozbić cesarską armię czy uczynić ją niezdolną do kontynuowania kampanii. W końcu przegnano je z pola bitwy. Nam, cesarskim żołnierzom, zostało liczenie trupów, ściąganie rannych z pola bitwy i dobijanie tych, których jedynym marzeniem było przestać żyć.
Cesarski namiot był miejscem, w którym wasz uniżony sługa czuł się zdecydowanie nieswojo. Bowiem obok Najjaśniejszego Pana, papieskiego legata i spowiednika zebrali się w nim wszyscy biorący udział w wyprawie najwyżsi wodzowie oraz dostojnicy Cesarstwa. Cóż, być może, mówiąc „wszyscy", popełniłem niezamierzone nadużycie. Ujmijmy to więc tak: wszyscy, którzy przeżyli, wszyscy, którzy nie popadli w niewolę palatyna Duvarre'a. Nastroju narady u Miłościwego Pana nawet największy kronikarz-pochlebca nie byłby w stanie nazwać triumfalnym, a deszcz miarowo łopoczący w płótno namiotu tylko dopełniał atmosfery smutku i przygnębienia. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że uniknęliśmy większego zła kosztem mniejszego. Zwycięstwo nad wojskami Palatynatu oznaczałoby przewlekłą kampanię, zdobywanie zamku po zamku i twierdzy po twierdzy. Prawdopodobnie wszystko skończyłoby się tak samo, tyle że z większą liczbą ofiar, wśród których kto wie czy nie byłoby również biednego Mordimera. – Zrozumiałe jednak, że nie zamierzałem się z nikim dzielić tymi przemyśleniami, gdyż pomimo całej marności mego życia trzymałem się go tak samo kurczowo, jak rozbitek wydany na pastwę fal trzyma się ostatniej zbutwiałej deski. A miałem nieodparte wrażenie, że po przedstawieniu mych tez dotyczących klęski oraz zwycięstwa narobiłbym sobie więcej wrogów, niż kiedykolwiek spodziewałem się mieć. Stałem więc w ocienionym kącie, starając się udawać, że wcale mnie tam nie ma, i liczyłem, że w obliczu tak wielkiej tragedii nikt nie zainteresuje się mą skromną osobą.
Cesarz siedział na krześle z ułamanym oparciem, prawą rękę objęto mu w łupki owinięte bandażami, które przypominały teraz ubłocone szmaty. Patrzył przed siebie tępym wzrokiem i odniosłem wrażenie, że tak naprawdę nikogo nie dostrzega. Na policzkach miał ceglaste wypieki wywołane gorączką, a usta na wpół rozchylone. Na końcu nosa zwisała mu katarowa kapka. Krótko mówiąc, przedstawiał sobą obraz nędzy i rozpaczy i trudno było uwierzyć, że oto mamy przed sobą człowieka, który mienił się Obrońcą Chrześcijaństwa, Powiernikiem Królestwa Jezusowego oraz Opiekunem Ziemi Świętej.
– Twoi cholerni najemnicy – warknął nagle August Kappenburg, wskazując palcem na kapitana Savignona. – Nie spieszyli się do walki, co?
Savignonowi przyglądałem się dyskretnie, lecz z ciekawością już od dłuższej chwili. Słynny najemnik był niemal karłem i przypominał spłaszczoną beczkę opartą na krótkich, krzywych nóżkach. W tym wszystkim raziła jeszcze nieproporcjonalna, wręcz monstrualnie wielka głowa. Pośrodku twarzy kapitana wyrastał wielokrotnie połamany nos, małe oczka były niemal zarośnięte przez siwe wiechcie postrzępionych brwi. Niemniej należał do ludzi, o których mówiło się z szacunkiem i do których mówiło się z szacunkiem. Jeśli udało mu się wywalczyć tak wysoką pozycję, wyglądając tak groteskowo, musiał być naprawdę nietuzinkowym człowiekiem. Teraz wściekle wzruszył ramionami.
– Śliśmy tak sibko, jak mogliśmy – warknął z silnym akcentem. – Miłosiwy pan nie kaziali wam siarsiować.
– Rycerstwo okryło się chwałą! – krzyknął feudał w pogiętym i zakrwawionym półpancerzu. – A wyście się cofnęli!
– I cieście się, zieśmy chroniali miłosiwego – odburknął Savignon. – Bo kto zapeśpicił otfrut? Kcie wasi riciezie? Kcie wasia piechcia?
– Właśnie! – Tauber odwrócił się w stronę Kappenburga. Jego mokre wąsy zwisały teraz smętnie po obu stronach ust. – Gdzie jest nasza piechota? Gdzie ludzie Vogla i van Alsta?