Выбрать главу

Kappenburg spojrzał w jego stronę i wymamrotał coś niezrozumiale.

– Van Alst idzie tuż za nami. A Vogel jest na wschodzie… chyba – powiedział niepewnie szlachcic z obandażowanym zakrwawionymi szmatami kikutem zamiast lewej dłoni.

– Tabory?

Szlachcic tylko bezradnie wzruszył ramionami i zaraz potem syknął, widać zabolała go raniona ręka.

– Ktoś wie, gdzie są nasze tabory? – Tauber powiódł spojrzeniem po obecnych w namiocie rycerzach.

Jego wzrok przemknął również po mnie, lecz nie sądziłem, by baron w ogóle mnie zauważył. Kapitan Savignon roześmiał się chrapliwie, tak że jego brzuszysko zatrzęsło się pod szerokim, nabijanym drogimi kamieniami pasem. Cóż, nosił na sobie niezgorszą fortunę…

– Organisiacia! – fuknął. – Kury fam focić, a nie na wojnie chocić.

– To zniewaga! – Kappenburg, poczerwieniały na twarzy, jakby ktoś go spoliczkował, ruszył w stronę dowódcy najemników.

– Dość! – cesarz ocknął się w końcu ze stuporu, ale musiał powtórzyć raz jeszcze: „Dość", by zatrzymać Kappenburga. – Nie jesteśmy tu, by się kłócić, lecz radzić, co nam wypada uczynić – powiedział już spokojnie. – Gdzie się przegrupować, jak przygotować i skąd przypuścić następny atak…

– Miłosiwy – Savignon nie miał żadnych oporów, by przerwać samemu cesarzowi – tu nie ma co rasić o ataku. Tu tsia rasić, jak uratować reski tfojego wojska.

– Tak jak mówię. – Cesarz spojrzał na niego twardym, ponurym wzrokiem. – Uratować, wycofać, przegrupować i zaatakować raz jeszcze. Tym razem przezornie oraz całymi dostępnymi nam siłami. Jak trzeba, zostaniemy do zimy.

– Od wzieśnia moi ludzie bioro potfujny ziołd – zastrzegł szybko Savignon. – Mamy to w konraćcie, miłosiwy. A zieśtą kto w zimie walci, co?

– Tauber? – Władca zlekceważył słowa najemnika.

– Utraciliśmy walecznych rycerzy z tak niezwykłą odwagą szturmujących przeważające siły wroga… – zaczął baron.

Szkoda, że zamiast słowa „odwaga" nie użył „głupota", pomyślałem.

– Boże, przyjmij ich do swego Królestwa i uczyń im zaszczyt powołania do wielkiej i ostatecznej bitwy, którą stoczysz ze swym Nieprzyjacielem – przerwał mu legat Verona.

Tauber przeżegnał się zamaszyście i kontynuował:

– Piechota poniosła pewne straty w czasie nocnego szturmu, ale nie są one na tyle istotne, by zagrozić powodzeniu całej kampanii. Lekka jazda pomocnicza cofnęła się w ładzie, najemników, jak wiemy, wyprowadził kapitan Savignon, być może tylko część taborów wpadła w ręce wroga…

– A to jak chciecie zdopyfać twierdzić palatynia bez masin bleźnicich i armatów? – machnął ręką Savignon. – Dzie wasia Greta jeść?

– Dobre pytanie – wtrącił cesarz. – Co z Szaloną Gretą?

Najjaśniejszemu Panu odpowiedziało milczenie. W najlepszym wypadku ludzie palatyna ją zniszczyli. W najgorszym właśnie ciągnęli w stronę własnych fortec. Miałem ogromne wątpliwości co do skuteczności działania wielkich bombard, lecz przecież Szalona Greta nie była tylko bronią. Była symbolem. Jak cesarski sztandar. A teraz wróg nie musi jej wcale użyć, wystarczy, iż będzie się chlubił jej posiadaniem.

– W razie czego sprowadzimy lub zbudujemy nowe – rzekł cesarz, nie doczekawszy się odpowiedzi. – Tauber, pchnij gońców do Hezu z prośbą do biskupa o natychmiastowe wsparcie. Niech wyśle nam wszystkie armaty, jak trzeba, niech zdejmie własne z murów. Dalej inżynierów i cieśli, ilu tylko da radę. Lasów tu w bród w razie czego raz-dwa poradzimy sobie z budową katapult, mangoneli i wież.

Baron pokiwał głową bez przekonania.

– Skoro taka wasza wola, miłościwy panie.

– Aby wiedzieć, jak postępować w przyszłości, trzeba wyciągnąć wnioski z błędów popełnionych w przeszłości – odezwał się cicho legat Verona – i zapytać: kto jest winien tej klęski oraz śmierci dzielnych rycerzy?

Jak na mój gust rycerze, dzielni czy nie, sami byli sobie winni, niemniej byłem ciekaw, jakie poglądy ma na ten temat dostojny legat. Cesarz widać też był zainteresowany, gdyż spojrzał na niego pytająco, a nawet uniósł lekko brwi.

– Czy obdarzeni papieskim błogosławieństwem, waleczni obrońcy Chrystusa oraz naszej świętej wiary mogliby zginąć bez interwencji szatańskich sił? – mówił Verona w absolutnej ciszy, która zapadła w namiocie. – Czy wróg nie użył czarowników, by przyzwać demony? Czy nie zmącił myśli naszych krzyżowców? Bo jakżeby inaczej tłumaczyć, iż nie posłuchali rozkazu cesarza, który zakazał im atakować?

Oczywiście, można było to tłumaczyć arogancją, głupotą i nieposłuszeństwem, ale byłem pewien, że nikt nie spróbuje nawet pójść za podobnym tokiem rozumowania.

– Jak Bóg na niebie, to musi być prawda! – przyznał szlachcic z kikutem zamiast dłoni. – Głowę dam, że nie usłyszeli cesarskiego rozkazu…

– I dziwna mgła pokryła pole – dorzucił inny rycerz. – Przecież gdyby nie ona, dostrzeglibyśmy pułapki…

– Strzały łuczników niosły na niesłychaną odległość – niemal krzyknął następny. – Jakby mknęły na skrzydłach demonów…

Rzecz jasna, było to najprostsze tłumaczenie, gdyż hipoteza mówiąca, że walijscy łucznicy uzbrojeni byli w długie łuki o twardym naciągu i szkoleni przez lata w sztuce strzeleckiej, była wszakże nie do przyjęcia. Natomiast skrzydła demonów wyjaśniały wszystko z niezwykłą wręcz jasnością oraz precyzją.

Verona pokiwał z zadowoleniem głową.

– Tak właśnie myślałem – powiedział powoli. – Oczywiście rzecz wymagać będzie wnikliwego śledztwa. Ale jakież szczęście, że mamy wśród nas uczonego doktora Mordimera Madderdina, który zapewne lepiej niż ja wyjaśnić może, czy zaatakowały nas diabelskie moce.

Spojrzał prosto na mnie, a wzrok obecnych, na czele z samym cesarzem, przeniósł się do mego skromnego kącika. Jeżeli spytacie, mili moi, co czułem, słysząc, jak Verona miesza mnie w całe to bagno, nie odpowiem, by nie używać słów, przed których stosowaniem ostrzega nasza święta wiara. Niemniej coś zrobić musiałem. Wystąpiłem więc krok naprzód.

– Nie jestem uczonym doktorem, jak w swej łaskawości przedstawił mnie dostojny legat – sprostowałem. – Jestem tylko skromnym i żyjącym w bojaźni Bożej inkwizytorem. Znam Pismo oraz nauki ojców Kościoła w dalece niewystarczającym stopniu, bym śmiał rozprawiać o szatańskich siłach z tak szanowanym teologiem jak ojciec Verona. Mogę jedynie powiedzieć, że Święta Księga wyraźnie ostrzega: Diabeł jako lew ryczący krąży, szukając, kogo by pożreć. Dlatego zachowując ufność w Panu, nigdy nie wolno nam zwątpić w potęgę zła. Któż wie jak strasznych rzeczy może dokonać Duvarre, znany przecież jako heretyk i bluźnierca? Spiskiem z Szatanem dopisałby tylko kolejny śmiertelny grzech do jakże długiej listy swych przerażających czynów…

Zdumiewające, lecz kilku feudałów spojrzało na mnie z wyraźną jeśli nie sympatią, to przynajmniej brakiem wcześniejszej niechęci. Verona także słuchał moich słów uważnie, uśmiechał się lekko i kiwał głową przy każdym zdaniu. Dopiero gdy zacząłem mówić o palatynie Duvarre, zmarszczył brwi. Uniósł dłoń, by mi przerwać, zresztą bezcelowo, bo nie zamierzałem nic dodawać, a głos zawiesiłem jedynie dla osiągnięcia lepszego efektu.

– Święte słowa, dostojny cesarzu, zacni panowie, poczciwy mistrzu Mordimerze. – Przy słowie „poczciwy" miałem ochotę zmarszczyć brwi, ale powstrzymałem się przed tym pustym gestem. – Lecz przeziera przez nie zarówno wiara, której nie śmiałbym przecież negować, ale także młodzieńcza beztroska, każąca szukać zła wśród wrogów, nie przyjaciół… – zakończył teatralnie.