Выбрать главу

– Bez prawa jesteśmy sforą zagryzających się nawzajem drapieżników – zacytowałem zdanie, które niegdyś usłyszałem.

– Bardzo celna uwaga! – Nawet nie wyczułem ironii w jego głosie. – Nalej no tych szczyn. – Spojrzał w stronę gąsiorka, potem znowu obrócił wzrok na mnie. – Tak więc drapieżniki zeżrą cię, Madderdin, a potem być może stwierdzą: „Na gwoździe i ciernie! Popełniliśmy proceduralny błąd". Przynajmniej będziesz miał pośmiertną satysfakcję.

– Czego wy właściwie ode mnie chcecie? – zapytałem zmęczonym tonem. – Chcecie mi powiedzieć, że tkwię po szyję w gównie? Sam o tym wiem. Chcecie mi wyjawić, jak z tego gówna wyleźć? No to pilnie was słucham…

– A gdzie wasz przyjaciel komediant? – Kappenburg zmienił temat.

– Pewnie pije albo bałamuci dziewki… Jak to on.

Uderzył mnie w policzek. Mocno. Tak szybko i niespodziewanie, że nie zdążyłem się zasłonić. W pierwszym odruchu chciałem skoczyć do niego i nauczyć, że nie bije się bezkarnie inkwizytorów, ale zimna krew wzięła górę.

– Jeśli będziecie chcieli mnie dźgnąć sztyletem, to nie krępujcie się, panie – poprosiłem zgryźliwie.

Roześmiał się, obnażając równe i białe łopaty zębów.

– To po to, żebyś się ocknął, Madderdin. Twój druh nie pije ani nie chędoży dziewek, tylko wyznaje twoje winy przed ojcem Veroną. Twoje – powtórzył, bym przypadkiem nie miał wrażenia, że się przejęzyczył.

– To… rozsądne – odrzekłem, zdając sobie sprawę z faktu, że szlachcic być może ma rację.

– Roz-sąd-ne – posmakował wypowiedzianą przeze mnie kwestię. – Taaak, zgadza się…

– Dobrze, panie Kappenburg. Przyszliście tu, poobrażaliście mnie i pobiliście. – Szlachcic zarżał przy ostatnim słowie. – Zagrajmy w otwarte karty: dlaczego Najjaśniejszy Pan na to pozwala? Jak sądzicie?

– A co, ma kochać waszego biskupa? Hockenstauffowie zawsze chcieli mieć wszystko w swoich rękach. Spierajcie się z papiestwem, on będzie was godził. Wyobrażacie sobie chyba, że oskarżenie kapitana straży biskupiej o herezję i czary potężnie nadszarpnie prestiż Officjum. Najjaśniejszy Pan nie pozwoli nikomu wygrać, ale ciebie zapewne poświęcą…

Pokiwałem głową, gdyż moje podejrzenia zdążały podobnym torem.

– Widzicie… – powiedział po chwili zastanowienia. – Pismo mówi: I poznacie prawdę, a prawda was wyswobodzi. Lecz ich nie interesuje prawda. Mam więc wierzyć w magię i czary? Czekać, aż oskarżą moich żołnierzy, dworzan, a potem mnie samego, ponieważ te oskarżenia posłużą im do większej rozgrywki?

– Nie przyszliście tu tylko w swoim imieniu, prawda? Nie musiałem czekać na odpowiedź.

– Co ja mogę, panie Kappenburg? Co ja mogę? – zapytałem i sam wiedziałem, jak bardzo żałośnie brzmi to pytanie.

– Jesteście przewidywalni, Madderdin. Kierujecie się prawem i przepisami. Tworzycie porządek, jaki by on nie był, ale porządek. A obawiam się, że wasi przeciwnicy pragną jedynie chaosu.

– Powtórzę pytanie: co ja mogę, panie Kappenburg? Pochylił się. Nasze twarze znalazły się tak blisko, iż gdybym chciał, mógłbym go szarpnąć zębami za bokobrody.

– Napisz list. Niech biskup przyśle inkwizytorów. To twoja jedyna nadzieja.

– Proszę go o to cały czas – odpowiedziałem. – Nic z tego nie będzie.

Mimo całego dramatyzmu sytuacji bawił mnie fakt, że szlachetnie urodzony pan uważa przybycie inkwizytorów za ratunek z opresji. Tyle że ja wiedziałem, iż Jego Ekscelencja nie wmiesza się w tę awanturę. Chociaż zważywszy na słowa Kappenburga, zapewne powinien. Musiałem poradzić sobie sam. Jak zwykle.

– Zapomnijcie o biskupie – rzekłem. – Pomyślcie lepiej, co my, teraz i tutaj, możemy uczynić?

Zastukał palcami w wieko skrzyni. Zabawne, dopiero teraz spostrzegłem, że owłosione miał nawet palce. Gdyby urodził się w chłopskiej rodzinie, to albo rodzice wyrzuciliby go do lasu, albo sąsiedzi zatłukli kijami. Jednak płynęły jakieś pożytki z bycia szlachetnie urodzonym…

Nagle pomyślałem, że jest przecież ktoś, kto może mi pomóc. Enya, kochanka cesarza, służąca Wewnętrznemu Kręgowi Inkwizytorium. Na pewno miała wiele sposobów, by zawiadomić kogo trzeba o kłopotach, jakie mają miejsce w Habichtbergu. Odwoływanie się do potęgi Kręgu nie należało do bezpiecznych zadań, ale wolałem to niż rozgrywkę z legatem oraz jego bratem. Tylko, niestety, nie miałem sposobu, by dotrzeć do pięknej zabójczyni, a poza tym w zaistniałej sytuacji taka próba mogłaby zaszkodzić zarówno jej, jak i mnie.

– Anna, księżniczka z Trebizondu, znacie ją, nieprawdaż? – spytałem.

– Kto nie zna nałożnicy cesarza? Ba, wielu chciałoby ją poznać bliżej…

– Przekażcie jej wiadomość – poprosiłem. – Niech raczy się ze mną spotkać…

– A co ci to da? Jeśli sądzisz, że…

– Przekażcie tylko wiadomość – powtórzyłem z naciskiem w głosie. – Nic więcej.

Pokręcił głową i wstał ze skrzyni.

– Skoro tego właśnie chcesz. Obrócił się jeszcze do mnie od progu.

– Kiedy patrzę na to wszystko – pokręcił głową gestem, który wydał mi się bezradny – jakby na Cesarstwo spadł zły los… Tfu, tfu, na psa urok! – Splunął przez ramię.

Potem wyszedł i nie pofatygował się nawet, by skinąć mi głową na pożegnanie.

Zły los? Nie chciałem nawet o tym myśleć Teraz ciekaw byłem jednego: czy Kappenburg słusznie podejrzewał Rittera? Sądziłem, że najprawdopodobniej słusznie, gdyż wiara w ludzka lojalność oraz odwagę nie była w moim wypadku szczególnie rozbudzona. Zwłaszcza gdy chodziło o człowieka pokroju Heinza Rittera. Ufałem mu na tyle, by wiedzieć, że nie wyda mnie z własnej woli, lecz nie dałbym złamanego grosza, iż nie złoży obszernych zeznań, kiedy tylko zostanie do tego zmuszony. Zresztą bardzo słusznie. Po co miał bezsensownie cierpieć, skoro wspomagani przez kata sędziowie śledczy i tak wyciągnęliby od niego wszystko, co chcieli? Jeżeli oskarżenia Kappenburga były słuszne, to zapewne Ritter nie wróci ani dzisiejszej, ani następnej nocy do naszej komnatki. Chociaż… z drugiej strony legat i jego brat mogli postąpić zupełnie inaczej. Heinz powróci do mnie i szczerze przyzna, że był przesłuchiwany. Przyzna właśnie po to, by nie budzić podejrzeń, gdyż w końcu na zamku przesłuchano już dziesiątki ludzi i w samym śledztwie nie było nic dziwnego. Tym bardziej nic dziwnego nie było w przesłuchaniu człowieka, który po pierwsze, widział szarżę z cesarskiego wzgórza, a po drugie, jako artysta obdarzony był większym od przeciętnego zmysłem obserwacji.

Zastanawiałem się, ile czasu dzieli mnie od aresztowania. Równie dobrze mógł to być dzień, tydzień albo kilka tygodni. Wszystko zależało od tego, jak bardzo zdeterminowani są bracia Verona i jak silnym dysponują poparciem. Oczywiście człowiek dobroduszny oraz wierzący w jasne strony ludzkiej natury ufałby, że Najjaśniejszy Pan nie zapomni, iż oddałem mu przysługę, pomagając uratować życie. Ja na szczęście nie byłem ani dobroduszny, ani nie wierzyłem w jasne strony ludzkiej natury. A to zdrowe podejście do świata i bliźnich mogło mi tylko zaoszczędzić rozczarowań. Gdyż prędzej czy później zdradzi nas każdy, a jedyne, co możemy osiągnąć, to przeciągnąć w czasie termin zdrady lub ją uprzedzić. Niestety, w tym konkretnym przypadku mogłem tylko czekać, aż ważni gracze przesuną na szachowych polach Pionek z wyrytym imieniem biednego Mordimera.

Ritter wrócił dopiero w nocy. Podchmielony, lecz nie pijany.

– Przesłuchiwali mnie, wyobrażacie sobie? – zawołał od progu.

A więc to tak, pomyślałem.