– Jeśli cię to pocieszy, wiedz, że jest mi przykro. – Uniosła wzrok. – Bardzo przykro, Mordimerze. Nie z powodu tego tam – zrozumiałem, że ma na myśli cesarza – lecz z twojego powodu.
Pogłaskała mnie po policzku.
– Wszyscy cię wykorzystywali, biedny Mordimerze. Wszyscy tobą grali. Nie mogłeś przeżyć tej partii. Gdyby nie ja, znalazłby się kto inny. Chociaż… dano ci przecież wybór, czyż nie?
Zgodziłem się z nią. Dano mi wybór. Mogłem wbrew swym przekonaniom i wbrew swej wierze stanąć po stronie zwycięzców. Jednak czasem lepiej być zdradzonym, niż zdradzać samemu…
– Nie uda ci się. – Pokręciłem głową. – Marius i jego ludzie… Oni cię dopadną.
Powiedziałem tak, nie wiedząc, czy za całą intrygą nie stoi właśnie Wewnętrzny Krąg. Jednak nie miałem pojęcia, jaki mógł im przyświecać cel w zamordowaniu cesarza i zrzuceniu winy na jednego z inkwizytorów. Van Bohenwald był człowiekiem, któremu nie tylko zawdzięczałem życie, ale wierzyłem również, iż choć w działaniu kieruje się nieznanymi mi motywami, to motywy te są na wskroś zgodne z naszą wiarą.
– Marius będzie miał teraz większe kłopoty – zachichotała, jakby wizja van Bohenwalda trapionego kłopotami wydała jej się zabawna. Mimo niezwykłej powagi sytuacji nie mogłem nie dostrzec, jak uroczo wygląda, kiedy jest rozbawiona. I już wiedziałem, że zdradziła swych mocodawców.
– Co teraz? Zabijesz mnie?
– Na Miecz Pana, skąd ten szalony pomysł?! Inkwizytor, który zamordował cesarza, jest wszystkim potrzebny żywy. Twoi dwaj ludzie już siedzą w lochach, jutro zeznają, że parałeś się czarami i złorzeczyłeś Najjaśniejszemu Panu. Podejrzewam nawet, iż nie będzie trzeba ich bardzo do tego zmuszać. Może nie powinieneś wieszać ich towarzysza? To samo zeznał zresztą twój przyjaciel komediant, a pewnie znajdzie się jeszcze wielu innych świadków…
Milczałem długą chwilę, zastanawiając się nad wszelkimi konsekwencjami, jakie mogło spowodować podobne działanie.
– Wydasz wszystkich – obiecała. – Braci inkwizytorów i biskupa. Nie będzie już Świętego Officjum.
Mogła mieć rację. Czasem nawet upadek tak maleńkiego kamyczka jak wasz uniżony sługa może spowodować lawinę na wielkim stoku. Poza tym Inkwizytorium było potężne oraz bogate. A jego władza i bogactwo od dawna raziły już wiele oczu. Każdy pretekst był dobry, by rozprawić się ze znienawidzonym wrogiem. Co dopiero powiedzieć, kiedy w grę wchodziła klęska armii i śmierć samego cesarza…
– Jak rozpęta się piekło na ziemi, będziesz mogła sobie pogratulować – odezwałem się w końcu. – Będziesz mogła powiedzieć: tak, właśnie ja to uczyniłam.
– Liczę na podobny obrót spraw. – Uśmiechnęła się.
– Na gwoździe i ciernie! – nie wytrzymałem. – Co ci obiecano za zdradę?
– Wolność. – Miała teraz cichy, miękki i rozmarzony głos. – Dom nad brzegiem morza i przysięgę, że nikt o mnie nigdy nie będzie pamiętał.
– Jeśli myślisz, że ktokolwiek dotrzyma obietnic danych kurwie i zabójczyni, jesteś głupsza, niż myślałem. Poza tym… ja będę pamiętał – obiecałem.
Nie dała po sobie poznać, że słowa „kurwa" i „zabójczyni" w najmniejszym stopniu ją dotknęły.
– Ciebie już nie ma – w jej wypowiedzi wyczułem nutę nieudawanego smutku. – Chciałabym być z tobą – dodała po chwili. – Naprawdę…
– Skoro jednak zdarzyła się okazja, by mnie korzystnie sprzedać…
– Ano właśnie – westchnęła.
– Mam tylko jedną prośbę, Mordimerze – odezwała się po chwili. – Nie myśl o mnie zbyt wiele, kiedy nie będzie mnie już przy tobie.
Podniosłem się i spojrzałem jej prosto w oczy.
– Nie myślałem o tobie nawet wtedy, kiedy ze mną byłaś.
Och, wierzcie mi, mili moi: zabolało! Twarz Enyi pozostała niby taka sama, lecz zauważyłem drgnięcie obojczyka, tak jakby przez jej ciało przeszedł nagły dreszcz.
– Tak czy inaczej – wzruszyła ramionami – żegnaj. Potem zaczęła głośno i rozpaczliwie wzywać pomocy.
Epilog
Uciekłem. Mogłem próbować ją zabić. Lecz miałem w sobie tak wiele pokory, by wierzyć, iż Enya bez trudu poradziłaby sobie z inkwizytorem Jego Ekscelencji. W końcu była zabójczynią Wewnętrznego Kręgu, szkoloną w sztuce mordowania. Co w takiej konfrontacji oferować mogłem ja, którego edukowano w sztuce rozumienia i miłowania bliźniego i który do przemocy odwoływał się jedynie w wyjątkowych sytuacjach? A nawet gdyby mi się udało? Jak wytłumaczyłbym strażom czy sądowi (o ile do sądu w ogóle by doszło, w co śmiałem wątpić), że z zakrwawionym ostrzem stoję nad martwymi ciałami cesarza i jego ukochanej księżniczki? Uciekłem więc i biegłem zamkowymi korytarzami, nie wiedząc, co czynić. Byłem niczym zając, przeciwko któremu sprzymierzyły się charty, wilki i lisy, który ucieka, jedynie by znaleźć chwilę wytchnienia, nie by snuć plany uniknięcia zguby. Nigdy, mili moi, nie chcielibyście znaleźć się w podobnej sytuacji. Czując, że świat, z którym potrafiliście sobie do tej pory lepiej czy gorzej radzić, nagle zamienia się w trzęsawisko.
Wpadłem na krótkie, kręcone schody, zbiegłem po nich i wtem dostrzegłem, iż zabrnąłem w ślepy zaułek. Zakląłem. Długo i szpetnie. Już miałem zawrócić, kiedy go zobaczyłem. Stał w mrocznym kącie korytarza. Chuderlawy, przygarbiony człowieczek, odziany w szarą kapotę. Widziałem go nieraz, zarówno w takiej postaci, jak i w zupełnie innej. Widziałem go migoczącego oślepiającą bielą i z rozpostartymi skrzydłami. Widziałem go karzącego grzeszników i ratującego ich życie. Widziałem, jak jego dotyk palił me ciało do kości, i widziałem, jak ten sam dotyk leczył zadane rany. Kiedyś bałem się go bardziej niż samej śmierci, teraz strach wymieszany był w równych proporcjach z szacunkiem i miłością. A może nawet strachu było coraz mniej? W końcu kiedyś walczył w mojej obronie z Upadłym Aniołem, a jeszcze potem rozmawialiśmy o czymś… Nie do końca pamiętałem o czym, wiedziałem jedynie, że było to bardzo smutne i bardzo ważne. Tylko czasami, w snach, wydawało mi się, że pamiętam słowa tej rozmowy, lecz zaraz po obudzeniu wszystkie one znikały niczym łzy na deszczu.
– Mój panie. – Przyklęknąłem na jedno kolano, starając się uspokoić oddech.
– Wstań, Mordimerze – rozkazał. – Czas się dopełnił – rzekł niemal ze smutkiem. – Nigdy i nic nie będzie już takie, jak było kiedyś…
Nie odzywałem się, bo niby co miałem powiedzieć? Z oddali słyszałem głośne i wściekłe nawoływania strażników. Mój Anioł Stróż wyciągnął rękę.
– Ujmij moją dłoń, Mordimerze – nakazał. Bałem się tego dotyku, lecz wiedziałem, że nie mam innego wyjścia, jak posłuchać rozkazu. Palce Anioła były mocne i ciepłe. Poczułem ulgę na myśl, że tym razem nie wypalą mi śladu niczym po rozgrzanym do białości żelazie.
– Spójrz mi w oczy.
O nie! – pomyślałem. Nie chcę utonąć w labiryntach szaleństwa, które znajdują się w ich głębi!
– Spójrz mi w oczy – powtórzył, a w jego głosie było chyba coś na kształt prośby.
Podniosłem wzrok. Szaroniebieskie, intensywne wejrzenie. Nie znalazłem w nim na szczęście niczego, co zapamiętałem z poprzednich spotkań.
– Nie skrzywdzę cię – obiecał. – Choć nie do końca wiem, co jest krzywdą, a co łaską.
– Ufam ci, mój panie – odparłem i czułem, że serce bije mi jak u schwytanego królika.
– Opowiedz im o wszystkim – rozkazał Anioł. – Przekaż, że czas się dopełnił.
Nie wiedziałem, o kim mówi, lecz nie zdążyłem zapytać. Nagle straciłem przytomność. To nie było jak omdlenie, kiedy na moment przed upadkiem w ciemność wiesz, że właśnie mdlejesz. To było tak, jakby ktoś błyskawicznie spuścił przed moimi oczami czarną kurtynę. Nie pamiętałem nic z tego, co wydarzyło się później. Dopóki nie ujrzałem nad sobą opata klasztoru Amszilas. Miał zmęczoną twarz, lecz jego oczy zdawały się jaśnieć, podobne niebu w letnie bezchmurne południe.