Выбрать главу

– Co tu robisz, ojcze? – spytałem słabym głosem.

– Może powinienem spytać o to samo. – Uśmiechnął się łagodnie. – Co sprowadza mistrza Inkwizytorium do klasztoru Amszilas?

– Gdzie? – odezwałem się nieprzytomnie. – Przecież jestem… – Rozejrzałem się wokół i zobaczyłem, że znajduję się w klasztornej celi. – Jestem… byłem… na zamku Habichtberg.

Ktoś stojący za plecami opata parsknął ze zniecierpliwieniem.

– To magia papistów! – usłyszałem pełen złości głos. – To szpieg!

– Mordimer nie jest szpiegiem papistów – odparł spokojnie opat. – Prawda, mój synu?

– Oczywiście, że nie. – Przełknąłem ślinę. – Przecież wiesz, ojcze.

– Wiem. – Skinął głową. – Niemniej twoje przybycie do klasztoru było co najmniej zdumiewające. Wylądowałeś z głośnym łomotem – usłyszałem cień rozbawienia w jego tonie – na posadzce w refektarzu, w czasie gdy właśnie kończyliśmy dziękować Panu za dary, którymi nas obdarza.

– Nie było go ze mną? – spytałem, kiedy tylko przetrawiłem słowa opata.

– Kogo, moje dziecko?

– Anioła – odszepnąłem. – Nie było go, prawda?

– Na badania z nim! – znowu usłyszałem ten sam niecierpliwy głos. – Wtedy wszystkiego się dowiemy.

Opat odwrócił się, dostrzegłem, że jego twarz stężała.

– Nie bierzemy na tortury przyjaciół klasztoru – rzekł twardo i powrócił spojrzeniem w moją stronę. – A przynajmniej niezbyt często – dodał i te akurat słowa nie do końca mnie uspokoiły. – Opowiedz nam wszystko, co wiesz, i o wszystkim, co pamiętasz.

Skoro żądał, więc opowiedziałem. Nie starałem się panować nad językiem i ugłaskiwać lub przemilczać faktów, tak jak czyniłem w raportach dla biskupa Hez-hezronu. Opowiadałem z pełną szczerością i bez drobnych przemilczeń czy przeinaczeń. Miałem nadzieję, że mi uwierzy, chociaż w miarę jak snułem opowieść, dla mnie samego brzmiała ona coraz mniej wiarygodnie. Może jestem szalony? – zadałem sobie w pewnym momencie pytanie. Może wszystko, co się dzieje, rodzi się jedynie w moim rozgorączkowanym umyśle? Skończyłem i westchnąłem.

– Bóg mi świadkiem, że wyjawiłem wszystko, co wiem, i wszystko, o czym pamiętam. Kazał wam to powtórzyć i kazał wam również powiedzieć, że czas się dopełnił.

– Czas się dopełnił – powtórzył moje słowa tak nieprzychylny mi wcześniej mnich, lecz teraz w jego głosie słyszałem tylko strach i smutek.

– A więc jesteśmy zgubieni – stwierdził spokojnie opat. – Tak się kiedyś musiało stać. Nasz los przepowiedziano wiele lat przed tym, nim ktokolwiek z nas się narodził. – Westchnął ciężko.

– Macie przecież klasztor, Krąg, szpiegów! Macie siłę! – zawołałem, nie zważając już na tajemnicę okrywającą Wewnętrzny Krąg Inkwizytorium.

– Jak długo możemy się opierać zjednoczonym potęgom cesarstwa i papiestwa? – spytał. – Prędzej czy później prześlą nam nakaz papieski zlecający bezwzględne posłuszeństwo. A kiedy go nie usłuchamy, wyślą armię. Bo nie będzie już Inkwizytorium, które obroni nas powagą swego imienia. Bo tam, w Rzymie, zalęgła się Wielka Nierządnica, tam z morza wychodzi Bestia, mająca dziesięć rogów i siedem głów, a na rogach jej dziesięć diamentów, a na jej głowach imiona bluźniercze.

– Przeklęci papiści! – warknął jeden z mnichów. – Dlaczego papież to robi? – nagle w jego głosie obok złości zabrzmiały również smutek i niezrozumienie.

– Wojnę z Bogiem rozpoczyna: wygra Bóg, gdy wybije godzina – odparł opat. – Nie jesteśmy jeszcze gotowi do wojny z otwartą przyłbicą. Teraz te mury ulegną wrogom. Nie pokonamy tysięcznych armii, nie rozbijemy dział i oblężniczych machin. Ulegniemy… A może raczej powiedzmy inaczej: uleglibyśmy. Jak kwiat pod ostrzem żniwiarza. Tyle tylko, że jutro i pojutrze świat będzie miał więcej kłopotów niż zdobycie Amszilas. Amszilas, którego nigdy i nikomu zdobyć nie wolno!

Podniósł się z miejsca.

– Już dopełnił się czas, bracie Teodozjuszu – obwieścił smutno. – Czas uwolnić z lochów Wysłanników. Czas wypuścić Czarny Wiatr. Nadchodzi Oczyszczenie.

Mnich, do którego zwracał się opat, wystąpił krok naprzód. Miał niemal białą twarz i byłem pewien, że nie była to wrodzona bladość.

– Ojcze… – głos mu drżał. – Czy ojciec jest… – Tak, jestem pewien – odparł opat. – Zaczynaj w imię Boże!

Nie miałem pojęcia, o co im chodzi, lecz byłem święcie przekonany, że oto w obecności waszego uniżonego sługi podejmowane są decyzje niezwykłej wagi. A pomyśleć, że zawsze pragnąłem tylko życia w spokojnym cieniu!

– Ojcze – w głosie brata Teodozjusza słyszałem niemal błaganie – na Boga żywego…

– O tak, bracie, właśnie tak – przerwał mu opat. – Na Boga żywego, czyń, co ci przykazano! Na Bo-ga ży-we-go – powtórzył, wyraźnie akcentując każdą sylabę.

– Czy to naprawdę mam być ja, mój ojcze? – Mnich był bliski płaczu.

Opat pogłaskał się po brodzie i westchnął.

– Od zawsze wiedziałeś, jakie czeka cię zadanie. I akceptowałeś przeznaczony ci los… W nadziei, że chwila wyboru nigdy nie nadejdzie. Ale nadeszła. Za twojego życia i za mojego życia, nad czym szczerze boleję, gdyż wolałbym, by przed podobną próbą stanęły przyszłe pokolenia, nie my. Czy przyjmiesz krzyż na swe barki, czy też wyprzesz się Pana? Przyjmiesz trzydzieści srebrników spokojnego sumienia?

Przez moment stali naprzeciw siebie. Opat, spoglądający ze smutkiem w oczach wprost na Teodozjusza i Teodozjusz, wpatrzony w zniszczone czubki własnych sandałów.

– Wskaż więc człowieka, który ma to uczynić w twoim zastępstwie, i weź na swoje ramiona jego grzech, jeśli nie potrafisz wzięć własnego – dodał opat.

Przez moment ścisnął mnie za gardło strach, że przerażone spojrzenie Teodozjusza obróci się w moją stronę i mnich krzyknie: „On, niech on wypełni wolę Pana". Ale zaraz potem się uspokoiłem. To sprawa klasztoru. Byłem jedynie przypadkowym świadkiem rozmowy, której treści nie rozumiałem. Wtem przerażone spojrzenie Teodozjusza obróciło się w moją stronę i mnich krzyknął:

– On, niech on wypełni wolę Pana!

Moje serce zastygło. Lecz opat tylko się roześmiał. Smutny był to śmiech.

– Musisz wskazać jednego z nas – powiedział. – Albo – jego głos stwardniał – zrób wreszcie to, do czego cię przygotowywano przez wszystkie lata! Bracie – postąpił krok w stronę Teodozjusza – czyń, co przykazano, lub wynoś się z mojego klasztoru!

Mnich cofnął się o krok, potem o następny i jeszcze następny. Rymnął na kolana z łomotem i szlochem rodzącym się w głębi serca.

– Nie podołam, ojcze! Jak mi Bóg miły, nie podołam! Nie wezmę tego krzyża na me barki!

Opat skinął na dwóch braci służebnych.

– Wyrzućcie go za bramy – rozkazał. – Zedrzyjcie habit, którego nie jest godzien nosić.

Teodozjusz nawet się nie opierał. Wywleczono go, głośno szlochającego, rozpaczającego i błagającego o wybaczenie. Opat spojrzał na jednego z mnichów stojących przed nami.

– A jaka jest twoja decyzja, bracie Zenobiuszu?

Korpulentny mężczyzna z siwym wianuszkiem włosów okalających czerwoną łysinę wystąpił przed szereg.

– Od przeszło trzydziestu lat znam swą powinność – powiedział twardo. – Nie cofnę się w chwili próby.

– Czy Teodozjusz nauczył cię wszystkiego, co wypada wiedzieć?